— Obojętnie, jak je nazwiesz, mają niezbędne geny wirusowe — przerwał mu Augustine. — Nie stykaliśmy się z nimi od milionów lat, a więc zapewne będą patogeniczne. Martwią mnie teraz wszelkie ruchy, które mogą zachęcać kobiety do donoszenia tych dzieci. Nie ma kłopotów w Europie Wschodniej i Azji. Japonia już uruchomiła program prewencji. Tu jednak jesteśmy coraz bardziej przeklinani.
Było to mocne niedopowiedzenie.
— Nie przekraczaj znowu tej granicy, Marku — doradził Dicken.
Augustine nie był w nastroju do przyjmowania dobrych rad.
— Christopherze, możemy stracić więcej aniżeli tylko pokolenie dzieci. Kelly zgadza się ze mną.
— Brzmi to rozsądnie — potwierdziła Newcomb.
Dicken zakasłał, opanował skurcze, ale rumienił się ze zdenerwowania.
— Do czego zmierzamy… Do ośrodków internowania? Żłobków koncentracyjnych?
— Szacujemy, że do końca roku w Ameryce Północnej urodzi się najwyżej tysiąc lub dwa żywych dzieci SHEVY Być może żadne, zero, Christopherze. Prezydent podpisał już nadzwyczajny rozkaz oddający je pod naszą pieczę, jeśli któreś urodzi się żywe. Pracujemy teraz nad szczegółami. Bóg jeden wie, co zamierza zrobić Unia Europejska. Azja postępuje bardzo praktycznie. Aborcja i kwarantanna. Szkoda, że nie jesteśmy tacy odważni.
— Dla mnie, Marku, nie wygląda to na poważne zagrożenie zdrowotne — powiedział Dicken. Za gardło znowu złapał go skurcz. Zakasłał. Uszkodzonym wzrokiem nie był w stanie odczytać pod bandażami miny Augustine’a.
— Są przechowalnikami, Christopherze — odparł Augustine.
— Jeśli te dzieci pojawią się wśród ludzi, będą przekaźnikami. AIDS zaczęło się od paru osób.
— Przyznajemy, że to śmierdzi — powiedziała Newcomb, patrząc na Augustine’a. — Czuję to w kościach. Dokonaliśmy jednak analizy komputerowej niektórych z tych aktywowanych HERV-ów. Przy ekspresji czynnych genów env i pol możemy dostać coś znacznie gorszego od HIV. Komputery zapowiadają chorobę, jakiej jeszcze nie było w całych dziejach. Może wytępić rasę ludzką, doktorze Dicken. Możemy zostać zmieceni jak kurz.
Dicken dźwignął się z wózka i usiadł na skraju łóżka.
— Kto się z tym nie zgadza? — Zapytał.
— Doktor Mahy z CDC — odparł Augustine. — Bishop i Thorne. I oczywiście James Mondavi. Zgadzają się jednak ludzie z Princeton, a cieszą się zaufaniem prezydenta. Chcą pracować nad tym z nami.
— Co twierdzą oponenci? — Dicken zadał to pytanie Newcomb.
— Mahy uważa, że wszystkie uwolnione cząsteczki będą w pełni przystosowanymi retrowirusami, ale niechorobotwórczymi, i w najgorszym razie wywołają kilka przypadków rzadkich rodzajów raka — odparł Augustine. — Także Mondavi nie dopuszcza patogenezy.
— Ale to z innego powodu tu jesteśmy, Christopherze.
— Z jakiego?
— Potrzebujemy ciebie osobiście. Kaye Lang zaszła w ciążę. Znasz ojca. To SHEVA pierwszego stadium. Teraz w każdej chwili może poronić.
— Dicken się odwrócił.
— Sponsoruje konferencję w stanie Waszyngton. Próbowaliśmy skłonić Urząd Działań Doraźnych, aby zakazał jej organizacji…
— Konferencję naukową?
— Kolejne koszałki-opałki o ewolucji. I na pewno zachęta dla nowych matek. Byłaby to katastrofa propagandowa, wielki cios w morale. Nie kontrolujemy prasy, Christopherze. Jak sądzisz, czy będzie w tej sprawie ekstremistką?
— Nie — odparł Dicken. — Sądzę, że będzie bardzo rozsądna.
— To być może jeszcze gorzej — powiedział Augustine. — Ale jest coś, czego możemy użyć przeciwko niej, jeśli zacznie się powoływać na Naukę przez duże N. Reputacja Mitcha Rafelsona jest mocno zszargana.
— Jest przyzwoitym facetem — stwierdził Dicken.
— Jest kulą u nogi, Christopherze — poprawił go Augustine. — Na szczęście u jej nogi, a nie naszej.
76
Kaye zabrała z sypialni do kuchni swój żółty notatnik. Mitch od dziewiątej rano był na Uniwersytecie Stanu Waszyngton. Gdy odwiedził Hayer Museum, od razu uzyskał odpowiedź odmowną; woleli unikać kontrowersji, nie zważając na popieranie go przez Brocka czy jakiegokolwiek innego naukowca. Sam Brock, jak wskazali rozsądnie, jest także kontrowersyjny, według anonimowych źródeł „pozwolono mu odejść”, a nawet „został wyrzucony” z badań nad neandertalczykami na Uniwersytecie w Innsbrucku.
Kaye nigdy nie lubiła świata akademickiego. Notebook i szklankę soku pomarańczowego postawiła na małej tacce przy podniszczonym krześle Mitcha, potem usiadła z cichym jękiem. Tego ranka nikt jej nie odwiedzał, nie miała pojęcia, co ma teraz poruszyć w książce, zaczęła więc pisać krótki ogólny esej, który mógł się jej przydać na konferencji za dwa tygodnie…
Jednakże i esej nagle utknął. Natchnienie nie miało po prostu szans wobec tych szczególnych, mieszanych uczuć płynących z jej brzucha.
To ma już prawie dziewięćdziesiąt dni. Poprzedniego wieczoru napisała w swoim dzienniku: „Jest już mniej więcej wielkości myszy”. I nic więcej.
Pilotem Mitcha włączyła stary telewizor. Gubernator Harris zwołał jeszcze jedną konferencję prasową. Występował codziennie, opowiadając o prawie stanu wyjątkowego, o tym, jak stan Waszyngton współpracuje z Waszyngtonem w Dystrykcie Kolumbia, jakim środkom jest przeciwny — był bardzo dobry w sprzeciwach, odwołując się do twardych indywidualistów mieszkających na wschód od Gór Kaskadowych — i bardzo starannie tłumacząc, że jego zdaniem współpraca jest korzystna i niezbędna. Raz jeszcze snuł ponurą litanię danych statystycznych.
— Na północnym zachodzie, od Oregonu do Idaho, organy porządku publicznego powiadomiły mnie o co najmniej trzydziestu przypadkach złożenia ludzi w ofierze. Jeśli dodamy do tego szacunkowe dwadzieścia dwa tysiące aktów przemocy wobec kobiet w całym kraju, wówczas okaże się, że prawo o stanie wyjątkowym wprowadzono dużo za późno. Jesteśmy społecznością, stanem, rejonem, narodem, który przez rozpacz przestał nad sobą panować i wpadł w panikę wywołaną niepojętym postępowaniem Boga.
Kaye łagodnie potarła brzuch. Zadanie Harrisa było niewykonalne. Dumni obywatele USA, pomyślała, przyjmują postawę bardzo chińską. Wobec tak wyraźnie wycofanej łaski Niebios ich poparcie dla jakichkolwiek władz zmniejszyło się drastycznie.
Dyskusja przy okrągłym stole z dwoma naukowcami i przedstawicielem władz stanowych rozpoczęła się tuż po konferencji gubernatora. Rozmowa zeszła na dzieci SHEVY, będące rzekomo nosicielami choroby; padały same bzdury i jakoś nie miała ochoty ani potrzeby ich słuchać. Wyłączyła telewizor.
Zadzwoniła komórka. Kaye złapała ją szybko.
— Halo?
— Och, najpiękniejsza… Jest tu Wendell Packer, Maria Konig, Oliver Merton i profesor Brock, wszyscy siedzimy w tym samym pokoju.
Twarz Kaye rozjaśniła się i rozpogodziła na dźwięk głosu Mitcha.
— Chcieliby się z tobą spotkać.
— Tylko pod warunkiem, że zapragną zostać akuszerami — powiedziała Kaye.
— Jezu, czujesz coś?
— Kwasotę w żołądku — odparła Kaye. — Jestem nieszczęśliwa i bez natchnienia. Ale nie, nie sądzę, aby nastąpiło to dzisiaj.
— No, jest coś, co powinno być dla ciebie natchnieniem — powiedział Mitch. — Zamierzają ogłosić swoją analizę próbek tkanek z Innsbrucku. I chcą wystąpić na konferencji. Packer i Konig mówią, że nas poprą.