Выбрать главу

Wszyscy wznieśli szklanki. Kaye poczuła, jak jej żołądek znowu podskoczył, ale tym razem nie było to niemiłe.

— Za Kaye — powiedział Friedrich Brock. — Za następną Ewę.

77

Seattle
12 sierpnia

Kaye siedziała w starym buicku, chroniąc się przed deszczem. Mitch szedł wzdłuż rzędu samochodów na małym placu przy ulicy Roosevelta, szukając opisanego przez nią auta — małego, z końca lat dziewięćdziesiątych, japońskiego bądź volvo, niebieskiego albo zielonego — i patrzył na nią, widoczną znad opuszczonej dla nabrania powietrza szyby.

Ściągnął mokry filcowy stetson i uśmiechnął się.

— Co powiesz na to cacko? — Wskazał czarnego capricea.

— Nie — odparła Kaye z przekonaniem. Mitch uwielbiał wielkie, stare samochody amerykańskie. Czuł się wygodnie w ich wielkich wnętrzach, a bagażniki umożliwiały przewożenie narzędzi i odłamków skał. Najchętniej kupiłby półciężarówkę, dyskutowali o tym od kilku dni. Kaye nie była przeciwna napędowi na cztery koła, ale nie znaleźli niczego, na co jej zdaniem było ich stać.

Chciała zostawić w banku dużą rezerwę na czarną godzinę. Ustanowiła limit dwunastu tysięcy dolarów.

— Jestem utrzymankiem — powiedział, trzymając ponuro kapelusz i wskazując głową na capricea.

Kaye świadomie to zignorowała. Cały ranek była w złym humorze — przy śniadaniu dwa razy warknęła na Mitcha, który przyjął te reprymendy z wkurzającą pokorą. Potrzebowała prawdziwej kłótni, od której zawrzałaby w niej krew, zagotowałyby się myśli — która dałoby kopa jej ciału. Miała już dość trwającego od trzech dni i dręczącego jej wnętrzności odczucia. Miała powyżej uszu czekania, prób połapania się w tym, co nosi w sobie.

Nade wszystko zaś Kaye pragnęła skoczyć do oczu Mitcha za to, że pozwolił, aby zaszła w ciążę i zapoczątkowała ten okropny, wlokący się w nieskończoność proces.

Mitch ruszył wzdłuż drugiego szeregu, patrząc na nalepki. Po drewnianych stopniach z małej przyczepy mieszkalnej służącej za biuro zeszła kobieta z parasolką i zaczęła z nim rozmawiać.

Kaye patrzyła na nich podejrzliwie. Nienawidziła siebie, nienawidziła swych obłąkańczych i chaotycznych uczuć. W jej myślach nie było ani krzty sensu.

Mitch wskazał używanego lexusa.

— O wiele za drogi — mruknęła Kaye pod nosem, obgryzając skórkę przy paznokciu. Potem… — O cholera. — Pomyślała, że zsikała się w majtki. Strużka leciała ciągle, ale nie z pęcherza. Sięgnęła ręką między nogi.

— Mitch! — Ryknęła. Wrócił biegiem, otworzył drzwiczki od strony kierowcy, wskoczył do środka, uruchomił silnik, gdy pierwszy szturchaniec tępego bólu zgiął ją wpół. W skurczu niemal przytrzasnęła sobie dłoń. Jedną ręką odchylił ją do tyłu. — O Boże! — Krzyknęła.

— Jedziemy — powiedział. Ruszył ulicą Roosevelta, skręcił na zachód w 45, omijając samochody na estakadzie, i ostro zjechał na lewo na autostradę.

Ból stał się teraz mniejszy. Brzuch wydawał się wypełniać lodowatą wodą, a uda jej dygotały.

— Co czujesz? — Zapytał Mitch.

— Strach — odpowiedziała. — Takie to dziwne.

Mitch pędził osiemdziesiąt mil na godzinę.

Kaye czuła jakby lekki ruch kiszek. Takie to ostre, takie naturalne, niemożliwe do opisania. Próbowała zaciskać nogi. Nie była pewna, co czuje, co dokładnie się dzieje. Ból prawie minął.

Kiedy zajechali przed wejście dla nagłych wypadków szpitala Marine Pacific, była już całkowicie przekonana, że wszystko ma za sobą.

Maria Konig poleciła im doktor Felicity Galbreath, kiedy Kaye napotkała na opory kilku pediatrów, niechętnych prowadzeniu ciąży SHEVY. Jej ubezpieczenie zdrowotne tego nie obejmowało; SHEVA była uważana za chorobę, stan przedciążowy, na pewno nie za ciążę naturalną.

Doktor Galbreath pracowała w kilku szpitalach, ale zachowała swój gabinet w Marine Pacific, wielkim, brązowym gmachu w stylu art deco z epoki wielkiego kryzysu, górującym nad autostradą, jeziorem Union i sporą częścią zachodniego Seattle. Dwa dni w tygodniu wykładała także na Western Washington University i Kaye nie mogła się nadziwić, jak znajduje czas na prowadzenie drugiego życia.

Galbreath, wysoka i otyła, z okrągłymi ramionami, miłą, niezapadającą w pamięć twarzą i ciasnym hełmem krótkich, myszowatych włosów, weszła do wspólnej sali dwadzieścia minut po przyjęciu Kaye. Miejscowa pielęgniarka umyła Kaye, a dyżurny lekarz zbadał ją pobieżnie. Położna, której nigdy przedtem nie spotkała, także ją obejrzała, dowiedziawszy się o jej przypadku z krótkiego artykułu w „Seattle Weekly”.

Kaye usiadła w łóżku, bolały ją plecy, ale poza tym czuła się dobrze. Wypiła szklankę soku pomarańczowego.

— No, stało się — powiedziała Galbreath.

— Stało — powtórzyła Kaye tępo.

— Powiedzieli mi, że jesteś w dobrym stanie.

— Czuję się teraz lepiej.

Bardzo przepraszam, że nie zjawiłam się wcześniej. Byłam w uniwersyteckim ośrodku medycznym.

— To stało się chyba zanim jeszcze zostałam tu przyjęta — powiedziała Kaye.

— Jak się czujesz?

— Paskudnie. Fizycznie dobrze, ale paskudnie.

— Gdzie jest Mitch?

— Powiedziałam mu, aby przyniósł mi dziecko. Płód.

Galbreath spojrzała na nią z mieszaniną rozdrażnienia i podziwu.

— Czy wy, naukowcy, nie posuwacie się za daleko?

— Bzdura — odparła Kaye z zapałem.

— Możesz być w szoku emocjonalnym.

— Podwójna bzdura. Zabiorą je, nic mi nie mówiąc. Muszę je zobaczyć. Muszę się dowiedzieć, co się stało.

— To poronienie pierwszego stadium. Wiesz przecież, jak wygląda — powiedziała Galbreath łagodnie, badając puls Kaye i patrząc na monitor. Dla bezpieczeństwa założono jej kroplówkę.

— Mitch wrócił z małą metalową miską przykrytą tkaniną.

— Wysyłają to do… — Uniósł głowę, twarz miał bladą jak prześcieradło. — Nie wiem gdzie. Musiałem na nich nawrzeszczeć.

Galbreath patrzyła na nich oboje z wymuszonym opanowaniem.

— To tylko tkanka, Kaye. Szpital musi ją wysyłać do zatwierdzonego przez Zespół Specjalny ośrodka przeprowadzającego sekcje. Takie jest prawo.

— To moja córka! — Powiedziała Kaye; łzy spływały jej po policzkach. — Chcę ją zobaczyć, zanim zostanie zabrana. — Zaczęła łkać i nie mogła nad tym zapanować. Zajrzała pielęgniarka, zobaczyła, że jest tu Galbreath, stanęła w drzwiach z wyrazem bezradności i troski na twarzy.

Galbreath wzięła od Mitcha miskę, który chętnie się jej pozbył. Czekała, aż Kaye się uspokoi.

— Proszę — powiedziała Kaye. Galbreath łagodnie położyła miskę na jej kolanach.

Pielęgniarka odeszła, zamykając za sobą drzwi.

Mitch odwrócił się, gdy Kaye podniosła szmatkę.

Na podłożu z potłuczonego lodu, w małej plastikowej torebce z zaciskowym zamknięciem, nie większa niż mysz laboratoryjna, leżała córka pośrednia. Jej córka. Kaye karmiła, nosiła i chroniła to przez ponad dziewięćdziesiąt dni.

Przez chwilę czuła ogromny niepokój. Przesunęła palcem po torebce, po okrytym nią krótkim i wygiętym kręgosłupie za skrajem rozerwanej maleńkiej owodni. Musnęła stosunkowo dużą i niemal pozbawioną twarzy główkę, wyczuwając drobniutkie szparki oczu, pomarszczony, przypominający króliczy pyszczek, wszystko mocno zaciśnięte, guzki w miejscu rąk i nóg. Pod owodnią leżało maleńkie, purpurowe łożysko.