Выбрать главу

— Trzy dni temu.

— Rozmawialiście o tajnym budżecie?

— O rezerwach finansowych dla Urzędów Działań Doraźnych — poprawił go Augustine.

— Nawet słowem mi o nich nie wspomniał — powiedział Shawbeck.

— To teraz moja działka. Chcą powiesić mi na szyi starą deskę klozetową i zrobić ze mnie kozła ofiarnego.

— Bo zestawiłeś razem racjonalne powody. Tak więc… Owe nowe dzieci mają się nie tylko rodzić martwe, ale też, jeśli jakimś cudem urodzą się żywe, będziemy odbierać je rodzicom i umieszczać w specjalnie finansowanych szpitalach. Na tej drodze posunęliśmy się dość daleko.

— Opinia publiczna jest chyba po naszej stronie — stwierdził Augustine. — I opinia prezydenta, opisującego to jako ogromne zagrożenie zdrowia narodu.

— Za nic w świecie, Mark, nie chciałbym być na twoim miejscu. Zapowiada się samobójstwo polityczne. Prezydent musiał być w szoku, skoro to poparł.

— Mówiąc prawdę, Frank, to po tylu latach tkwienia w ciemnym kącie Białego Domu czuje się, jakby go ktoś na koń wsadził. Zamierza wyprowadzić nas ze starych kolein, naprawić dawne błędy i uczynić z nas męczenników.

— A ty zamierzasz jeszcze wbić ostrogi w bok jego konia?

Augustine odchylił głowę do tyłu. Przytaknął.

— Uwięzić chore niemowlęta?

— Znasz naukę.

Shawbeck uśmiechnął się pod wąsem.

— Znalazłeś pięciu wirusologów potwierdzających możliwość, że owe dzieci — i ich matki — będą stanowić lęgowisko pradawnych wirusów. Cóż, trzydziestu siedmiu innych stwierdziło oficjalnie, że to nieprawda.

— Nie tak wybitnych i o wiele mniej wpływowych.

— Thorne, Mahy, Mondavi i Bishop, Mark.

— Mam swoje wyczucie, Frank. Pamiętaj, że to także moja dziedzina.

Shawbeck przysunął bliżej krzesło.

— Kim teraz jesteśmy, drobnymi tyranami?

Twarz Augustine'a pobladła.

— Dzięki, Frank.

— Opinia publiczna zaczyna występować przeciwko matkom i nienarodzonym dzieciom. A jeśli niemowlęta będą słodziutkie? Ile czasu potrwa, Marku, zanim sytuacja się odwróci? Co wtedy zrobisz?

Augustine nie odpowiedział.

— Wiem, dlaczego prezydent nie chce się ze mną spotkać — ciągnął Shawbeck. — Mówisz mu, co chce usłyszeć. Boi się, a państwo wymyka mu się z rąk, wybiera więc jakieś rozwiązanie, a ty je popierasz. To nie nauka, ale polityka.

— Prezydent zgadza się ze mną.

— Obojętnie, jak to nazwiesz — dwudziesty lipca, podpalenie Reichstagu — to bombardowanie nie daje ci carte blanche — powiedział Shawbeck.

— Chcemy przeżyć — odparł Augustine. — To nie ja rozdałem te karty.

— Nie. Ale na pewno nie pozwalasz, aby były rozdawane uczciwie.

Augustine patrzył prosto przed siebie.

— Nazywają to „grzechem pierworodnym”, wiedziałeś o tym?

— Nie słyszałem — odparł Augustine.

— Włącz Christian Broadcasting Network. W całej Ameryce wprowadzają rozłam wśród wyborców. Pat Robertson powiedział swoim widzom, że te potwory są zesłanym przez Boga ostatecznym sprawdzianem przed nastaniem nowego Królestwa Niebieskiego. Mówi, że nasze DNA próbuje się wyzbyć wszystkich nagromadzonych przez ludzi grzechów, aby… Jak to brzmi, Ted?

— Oczyścić nasze zapisy w księdze, zanim Bóg wezwie ludzi na Sąd Ostateczny — podpowiedział asystent.

— No właśnie.

— Jeszcze nie kontrolujemy eteru, Frank — oznajmił Augustine. — Nie mogę być odpowiedzialny…

— Pól tuzina innych ewangelistów telewizyjnych uważa te nienarodzone dzieci za diabelski pomiot — ciągnął Shawbeck, podgrzewając atmosferę. — Urodzą się z piętnem szatana, jednookie i z zajęczą wargą. Niektórzy twierdzą nawet, że będą miały kopyta.

Augustine ze smutkiem kręcił głową.

— To teraz twoje grupy wsparcia — powiedział Shawbeck i machnął ręką na asystenta, aby podszedł. Z trudem wstał, wsunął kule pod pachy. — Jutro rano złożę rezygnację. Z Zespołu Specjalnego i z NIH. Jestem wypalony. Nie zniosę więcej ignorancji — ani mojej, ani wszystkich innych. Uznałem, że powinieneś pierwszy się o tym dowiedzieć. Może zdołasz skonsolidować całą władzę.

Gdy Shawbeck wyszedł, Augustine stanął za biurkiem, ciężko oddychając. Knykcie miał zbielałe, dłonie drżące. Powoli zapanował nad emocjami, zmusił się do głębszego i równiejszego oddychania.

— Teraz możemy jedynie czekać na bieg wypadków — powiedział do pustego pokoju.

79

Seattle
Grudzień

Wynieśli na śnieg ostatnie kartony ze starego mieszkania Mitcha. Kaye nalegała na dźwiganie kilku mniejszych, ale Mitch i Wendell uporali się ze wszystkimi ciężkimi rzeczami wczesnym rankiem, pakując je na wielką wynajętą ciężarówkę firmy U-Haul, pomalowaną na pomarańczowo i biało.

Kaye wdrapała się do ciężarówki i usiadła obok Mitcha. Prowadził Wendell.

— Żegnajcie, kawalerskie czasy — powiedziała Kaye.

Mitch się uśmiechnął.

— Niedaleko domu jest szkółka leśna — powiedział Wendell.

— Po drodze możemy kupić choinkę. Powinno być niezmiernie przytulnie.

Swój nowy dom zobaczyli wśród niskich krzewów i drzew w pobliżu Ebey Slough i miasteczka Snobomish. Był w stylu wiejskim, pomalowany na zielono i biało, z jednym oknem szczytowym na fasadzie i wielkim, zabudowanym gankiem. Miał dwie sypialnie, stał na końcu długiej wiejskiej drogi okolonej sosnami. Wynajęli dom od rodziców Wendella, którzy posiadali go od trzydziestu czterech lat.

Zmianę adresu zachowali w tajemnicy.

Gdy mężczyźni rozładowywali ciężarówkę, Kaye zrobiła kanapki i do świeżo wyszorowanej lodówki włożyła sześciopak piwa i kilka butelek napojów owocowych. W pustym i czystym saloniku, stojąc w skarpetkach na dębowej podłodze, czuła się bezpieczna.

Wendell wniósł do saloniku lampę i postawił ją na stole kuchennym. Kaye podała mu piwo. Chętnie pociągnął długi łyk, wyraźnie poruszając grdyką.

— Powiedzieli ci? — Spytał.

— Kto? Co mieli powiedzieć?

— Moi starzy. Urodziłem się tutaj. To był ich pierwszy dom.

— Zatoczył ręką krąg po saloniku. — Chodziłem z mikroskopem do ogrodu.

— Cudownie — powiedziała Kaye.

— To tu zostałem naukowcem — ciągnął Wendell. — Święte miejsce. Niech będzie błogosławieństwem dla was obojga!

Mitch wtaszczył krzesło i stojak na gazety. Wybrał piwo Full Sail i wzniósł nim toast, stukając szklanką o sok Snapple pity przez Kaye.

— Za zostanie tu kretami — powiedział. — Za zejście do podziemia.

Maria Konig i pół tuzina innych przyjaciół przyjechali cztery godziny później i pomogli ustawić meble. Prawie skończyli, kiedy do drzwi zapukała Eileen Ripper. Niosła wypchaną płócienną torbę. Mitch przedstawił ją, a potem zobaczył dwóch innych przybyszy stojących na ganku.

— Przywiozłam przyjaciół — powiedziała Eileen. — Pomyślałam, że uczcimy też nasze wieści.

Sue Champion i wysoki, starszy mężczyzna o długich, czarnych włosach i bardzo dobrze umięśnionym brzuchu wystąpili naprzód, bardziej niż trochę niepewnie. Oczy dryblasa zabłysły bielą jak u wilka.

Eileen uścisnęła ręce Marii i Wendella.

— Mitch, spotkałeś już Sue. To jej mąż, Jack. A to do kuchenki opalanej drewnem — powiedziała do Kaye, stawiając torbę obok kominka. — Ścinki klonu i wiśni. Cudownie pachną. Jaki piękny dom!