Выбрать главу

Sue kiwnęła głową Mitchowi i uśmiechnęła się do Kaye.

— Nigdy się nie spotkałyśmy — powiedziała. Kaye jak ryba otwierała i zamykała usta; brakowało jej słów. Wreszcie obie zaśmiały się nerwowo.

Na kolację przywieziono pieczoną szynkę i pstrąga tęczowego. Jack i Mitch krążyli jak nieufni chłopcy, mierząc się wzrokiem. Sue wydawała się tym nie przejmować, ale Mitch nie wiedział, co mówić. Trochę wstawiony, przeprosił, że nie ma żadnych świec, i uznał, że taka okazja wymaga lamp biwakowych.

Wendell wyłączył całe światło. Salonik stał się namiotem, lampy rzucały długie cienie, jedli w oświetlonym środku wśród stojących kartonów. Sue i Jack naradzali się chwilę w kącie.

Sue powiedziała, że lubi was oboje — oznajmił Jack, gdy wrócili. — Ja jednak jestem podejrzliwy i widzę, że jesteście zwariowani.

— Nie zaprzeczę — odparł Mitch, wznosząc piwo.

— Sue powiedziała, co robiłeś nad Columbią.

— To dawne czasy — stwierdził Mitch.

— Bądź grzeczny — ostrzegła męża Sue.

— Chcę tylko wiedzieć, dlaczego to zrobiłeś — powiedział Jack. Mógł być jednym z naszych przodków.

— Chciałem się dowiedzieć, czy istotnie nim był — odparł Mitch.

— I był?

— Chyba tak.

Jack zmrużył oczy w jasnym świetle syczących lamp.

— A ci, których znalazłeś w jaskini w górach? Czy byli przodkami nas wszystkich?

W pewnym sensie.

Jack kręcił powątpiewająco głową.

— Sue powiedziała mi, że przodków można zwracać ich ludom, kiedy poznajemy ich prawdziwe imiona. Duchy mogą być niebezpieczne. Nie jestem pewny, że to sposób na uczynienie ich szczęśliwymi.

— Sue i ja doszłyśmy do innej ugody — powiedziała Eileen.

— Kiedyś zawrzemy ją tak, jak wymaga prawo. Będę specjalnym konsultantem plemion. Kiedy ktoś odnajdzie stare kości, zostanę wezwana, aby się im przyjrzeć. Dokonamy szybkich pomiarów i weźmiemy małą próbkę, a potem oddamy kości plemionom. Jack i jego przyjaciele będą mogli odprawić Obrzęd Mądrości, jak go nazywają.

— Ich imiona kryją się w kościach — stwierdził Jack. — Powiemy im, że nazwiemy od nich nasze dzieci.

— Wspaniale — odparł Mitch. — Jestem rad. Osłupiały, ale rad.

— Wszyscy uważają Indian za nieuków — powiedział Jack. — Po prostu troszczymy się o inne rzeczy.

Mitch przechylił się nad lampą i podał rękę Jackowi. Ten patrzył w sufit, słychać było, jak pracują jego zęby.

— To zbyt nowe — stwierdził. Ujął jednak wyciągniętą dłoń Mitcha i potrząsnął nią tak mocno, że niemal zwalił lampę obozową. Kaye miała przez chwilę wrażenie, że zaraz zaczną siłować się na rękę.

— Coś ci jednak powiem — rzekł Jack, kiedy puścili swe dłonie. — Powinieneś uważać, Mitchu Rafelsonie.

— Na dobre zerwałem z pracą przy kościach — odparł Mitch.

— Mitchowi śnią się ludzie, których znalazł — wtrąciła Eileen.

— Naprawdę? — Na Jacku wywarło to wrażenie. — Czy przemawiają do ciebie?

— Staję się nimi — odparł Mitch.

— Och — rzucił Jack.

Kaye była zafascynowana nimi wszystkimi, ale najbardziej Sue. Mimo twardych, przypominających męskie rysów Indianki uważała, że nigdy nie spotkała większej piękności. Zachowanie Eileen wobec Mitcha było tak swobodne i pełne wyczucia, że Kaye zaczęła się zastanawiać, czy kiedyś nie byli kochankami.

— Wszyscy się boją — oznajmiła Sue. — Mamy w Kumash wiele ciąż SHEVY. To jeden z powodów, dla których pracujemy z Eileen. Rada uznała, że przodkowie są w stanie powiedzieć nam, jak przetrwać te czasy. Nosisz dziecko Mitcha? — Spytała.

— Tak — potwierdziła Kaye.

— Czy mały pomocnik przyszedł i odszedł?

Kaye przytaknęła.

— Tak jak u mnie — powiedziała Sue. — Pogrzebaliśmy ją ze specjalnym imieniem oraz naszą wdzięcznością i miłością.

— Nazywała się Maleńka Prędka — dodał Jack cicho.

— Moje gratulacje — powiedział równie cicho Mitch.

— Tak, słusznie — ucieszył się Jack. — Bez rozpaczy. Wykonała swe zadanie.

— Rząd nie może przyjść i rościć sobie prawa do ziemi rady — stwierdziła Sue. — Nie pozwolimy mu. Jeśli zacznie mocniej straszyć, będziesz mogła zostać u nas. Już przedtem nad nim zwyciężaliśmy.

— To takie wspaniałe — promieniała Eileen.

Jack oglądał się jednak przez ramię w mroczne cienie. Zwęził oczy w szparki, ciężko przełykał ślinę, na jego twarzy pogłębiały się zmarszczki.

— Jakże ciężko się dowiedzieć, co czynić albo w co wierzyć — powiedział. — Wolałbym, aby duchy przemawiały bardziej wyraźnie.

— Czy wspomożesz nas swoją wiedzą, Kaye? — Spytała Sue.

— Spróbuję — odparła Kaye.

— Potem, z wahaniem, Sue powiedziała do Mitcha:

— Też mam sny. Śnią mi się nowe dzieci.

— Opowiedz nam o swoich snach — poprosiła Kaye.

— Może są osobiste — przestrzegł ją Mitch.

Sue położyła rękę na ramieniu Mitcha.

— Cieszę się, że rozumiesz. Są osobiste, a niekiedy także przerażające.

Wendell zszedł po drabinie ze strychu, niosąc tekturowe pudełko.

— Moi staruszkowie mówili, że nadal tu są, i rzeczywiście były. Ozdoby — Boże, co za wspomnienia! Kto chce ustawić i ubrać choinkę?

80

Budynek nr 52, National Institutes of Health, Bethesda
Styczeń

— To twoje spotkania na najbliższe dwa dni. — Florence Leighton podała Augustine’owi małą kartkę papieru, którą mógł trzymać w kieszonce koszuli i w każdej chwili sprawdzać grafik, jeśli tylko zechce. Lista się wydłużyła; tego popołudnia miał rozmowę z gubernatorem Nebraski i jeśli czas pozwoli, miał przyjąć grupę komentatorów ekonomicznych.

A tęsknił za kolacją o siódmej z piękną kobietą, która ma w nosie jego wybitną pozycję w mediach i renomę niezmordowanego pracoholika. Mark Augustine zgarbił ramiona i przesunął palcem po kartce, zanim ją złożył, co było jego znakiem dla pani Leighton, że grafik został ostatecznie zatwierdzony.

— I jeszcze coś dziwnego — dodała Leighton. — Nie był umówiony, ale mówi, że pan na pewno zechce się z nim spotkać. — Położyła na biurko wizytówkę i popatrzyła spode łba. — Ciota.

Augustine spojrzał na nazwisko i poczuł budzącą się ciekawość.

— Znasz go? — Zapytała Leighton.

— To reporter — odparł Augustine. — Dziennikarz naukowy wściubiający nos w wiele najgorętszych prac badawczych.

— Jest z przodu czy z tyłu?

Augustine się uśmiechnął.

— No dobrze. Niech wyłoży karty. Powiedz mu, że ma pięć minut.

— Przynieść mu kawę?

— Będzie wolał herbatę.

Augustine uporządkował biurko i schował do szuflady dwie książki. Nie chciał nikomu pokazywać, co właśnie czyta. Jedna to gruba monografia, Elementy mobilne jako źródła nowości w genomie traw. Druga to powieść Robina Cooka, która się właśnie ukazała, o wybuchu groźnej i niewytłumaczalnej choroby wywołanej nowym rodzajem organizmu, być może przybyłym z kosmosu. Augustine lubił książki o takiej tematyce, chociaż stronił od nich w ostatnim roku. Czytanie takiej teraz było oznaką, że znowu nabiera pewności siebie.