Выбрать главу

Mark Augustine niemal butnie rozkoszował się swym triumfem. Rozłożył zdjęcia przed Dickenem i włożył do odtwarzacza taśmę wideo. Dicken wziął pierwszą fotografię, przysunął do oka, zmrużył je. Zwykłe kolorowe zdjęcie medyczne, dziwnie pomarańczowe i oliwkowe ciało i jaskraworóżowe okaleczenia, nieostre rysy twarzy. Mężczyzna, może czterdziestoletni, żywy, ale daleko mu było do dobrego samopoczucia. Dicken sięgnął po następną fotografię, zbliżenie prawej ręki tego mężczyzny, pokrytej różowymi plamami, wzdłuż niej leżała plastikowa linijka, wskazująca rozmiary. Największa plama miała średnicę siedmiu centymetrów, a w środku paskudną ranę, pokrytą grubo żółtym płynem. Dicken doliczył się siedmiu plam jedynie na prawej ręce.

— Pokazałem je dziś rano kierownictwu — powiedział Augustine, biorąc pilota i uruchamiając taśmę. Dicken przeszedł do kilku następnych zdjęć. Ciało mężczyzny pokrywały jeszcze większe różowe okaleczenia, niektóre tworzyły ogromne pęcherze, dumne, pewne siebie i na pewno niezmiernie bolesne. — Próbki są teraz analizowane, ale zespół terenowy zrobił szybkie badanie serologiczne na SHEVĘ, jedynie dla potwierdzenia. Żona tego mężczyzny jest w drugim trymestrze ciąży SHEVY drugiego stadium i nadal wykazuje SHEVĘ typu 3-s. Mężczyzna jest teraz wolny od SHEVY, możemy więc wykluczyć, że to ona wywołała okaleczenia, czego i tak nie należało się spodziewać.

— Skąd oni są? — Zapytał Dicken.

— Z San Diego w Kalifornii. Para nielegalnych imigrantów. Ludzie z naszego Korpusu Pełnomocnego przeprowadzili dochodzenie i przysłali ten materiał. Ma jakieś trzy dni. Miejscowa prasa jest na razie trzymana z dala.

Uśmiech Augustine’a napływał i odpływał niby maleńkie błyskawice. Mark włączył ekran na przedzie biurka, przewijając szybko sceny ze szpitala, oddziału, widok tymczasowej izolatki — plastikowych zasłon pokrywających ściany i drzwi, oddzielnego obiegu powietrza. Uniósł palec z pilota i wrócił do trybu odtwarzania.

Doktor Ed Sanger, członek Korpusu Pełnomocnego Zespołu Specjalnego w szpitalu Mercy, po pięćdziesiątce, o prostych, płowych włosach, przedstawił się i nieśmiało opowiadał o diagnozie. Dicken słuchał z narastającym lękiem. Jakże się myliłem. Augustine ma rację. Wszystkie jego domysły się ziściły.

Augustine zatrzymał taśmę.

To wirus mający pojedynczą nić RNA, wielki i prymitywny, zapewne liczący około 160000 nukleotydów. Niczego takiego jeszcze nie widzieliśmy. Pracujemy nad dopasowaniem jego genomu do wybranych rejonów kodujących znane nam HERV-y. Jest niewiarygodnie szybki, niedostosowany i śmiercionośny.

— Facet wydaje się być w złym stanie — powiedział Dicken.

— Zmarł w nocy. — Augustine wyłączył taśmę. — Kobieta chyba nie wykazuje objawów, ale w ciąży miała zwykłe kłopoty. — Założył ramiona i przysiadł na skraju biurka. — Przekaz poziomy nieznanego retrowirusa, niemal na pewno wzbudzonego i wyposażonego przez SHEVĘ. Kobieta zaraziła mężczyznę. To właśnie to, Christopherze. Właśnie to, czego potrzebujemy. Czy jesteś gotów pomóc nam w upublicznieniu tego?

— Jakim upublicznieniu?

— Wprowadzimy kwarantannę, internowanie, albo jedno i drugie kobiet w ciąży drugiego stadium. Musimy mieć poważne podstawy dla tego rodzaju pogwałcenia praw obywatelskich. Prezydent jest gotów z tym wystąpić, ale jego zespół mówi, że potrzebujemy znanych osobistości, aby przekonać ludzi.

— Nie jestem osobistością. Weźcie Billa Cosby'ego.

— Cosby wymigał się od tego. Ale ty… Jesteś praktycznie książkowym przykładem dzielnego pracownika służby zdrowia, wylizującego się z ran odniesionych z rąk fanatyków pragnących nas powstrzymać. — Uśmiech Augustine'a znowu zabłysnął.

Dicken spuścił wzrok na kolana.

— Jesteś tego pewien?

— Tak pewien, jak to tylko możliwe, gdy ma się za sobą naukę. Może to zająć trzy, cztery miesiące. Zważywszy na konsekwencje, nie możemy sobie pozwolić na zwlekanie.

Dicken spojrzał na Augustine'a, potem przeniósł wzrok na strzępy chmur i drzew widoczne na tle nieba w oknie gabinetu. Augustine powiesił w nim mały kwadratowy witraż, stylizowaną lilię w czerwieni i zieleni.

— Wszystkie matki będą musiały mieć wywieszki na swoich domach — powiedział Dicken. — Może K albo S. Każda ciężarna będzie musiała dowieść, że nie nosi dziecka SHEVY. Może to kosztować miliardy dolarów.

— Nikt się nie przejmuje pieniędzmi — odparł Augustine.

— Stoimy w obliczu największego zagrożenia zdrowotnego w całych dziejach ludzkości. To biologiczny odpowiednik puszki Pandory, Christopherze. Grozi nam każda choroba retrowirusowa, którą pokonaliśmy, ale całkowicie jej nie wytępiliśmy. Setki, może tysiące chorób, przeciw którym nie mamy obecnie obrony. Nie ma mowy, żeby na tę jedną zabrakło nam funduszy.

— Kłopot tylko w tym, że nie wierzę — powiedział cicho Dicken.

Augustine spojrzał nań, przy jego ustach pojawiły się głębokie zmarszczki, brwi ściągnęły się ku sobie.

— Całe dorosłe życie polowałem na wirusy — mówił dalej Dicken. — Widziałem, do czego są zdolne. Znam się na retrowirusach, na HERV-ach. Znam się na SHEVIE. HERV-y przypuszczalnie dlatego nie zostały nigdy usunięte z naszego genomu, że zapewniały ochronę przed innymi, nowszymi retrowirusami. Tworzą naszą biblioteczkę środków obrony. I… Nasz genom używa ich do wprowadzania nowości.

— Tego nie wiemy — stwierdził Augustine. Jego głos chrypiał z napięcia.

— Chciałbym zaczekać na naukę, zanim weźmiemy pod straż wszystkie matki w Ameryce — powiedział Dicken.

Twarz Augustine’a pociemniała z oburzenia, potem gniewu, uwydatniając pasma blizn od odłamków.

— Niebezpieczeństwo jest zbyt wielkie — odpowiedział. — Myślałem, że chętnie przyjmiesz szansę powrotu na scenę.

— Nie — odparł Dicken. — Nie mogę.

— Nadal roisz o nowych gatunkach? — Spytał Augustine zgryźliwie.

— Poszedłem znacznie dalej — odpowiedział Dicken. Zaskoczył go zgrzyt zmęczenia we własnym głosie. Brzmiał jak staruszek.

Augustine obszedł biurko i otworzył górną szufladę. Wyjął z niej kopertę. Wszystko w jego postawie, lekka, świadoma godność w chodzie, narzucona twardość rysów, budziło u Dickena swoisty lęk. Takiego Marka Augustine’a jeszcze nie widział: człowieka gotowego z litości dobić rannego.

— Przyszło, gdy byłeś w szpitalu. Trafiło do twojej skrzynki na pocztę. Było zaadresowane do ciebie na adres urzędowy, pozwoliłem więc sobie na otwarcie przesyłki.

Wręczył Dickenowi cienki plik kartek.

— To z Gruzji. Leonid Sugaszwili miał, zdaje się, przysłać ci zdjęcia okazów tak zwanego przez niego Homo superior?

— Jeszcze go nie sprawdziłem — powiedział Dicken — dlatego nic ci nie wspomniałem.

— Mądrze. Aresztowano go w Tbilisi za oszustwa. Za naciąganie rodzin osób zaginionych podczas niepokojów społecznych. Pogrążonym w żałobie krewnym obiecywał, że pokaże im miejsce pochówku drogich zmarłych. Wygląda na to, że chciał oszukać i CDC.

— To mnie nie zaskakuje, Marku, i nie zmieniam zdania. Jestem po prostu wypalony. Dość kłopotów mam z leczeniem swego ciała. Nie jestem właściwym człowiekiem do tego zadania.

— W porządku — powiedział Augustine. — Udzielę ci długoterminowego urlopu zdrowotnego. Potrzebujemy twego gabinetu w CDC Ściągamy w przyszłym tygodniu sześćdziesięciu wyszkolonych epidemiologów, aby zaczęli drugą fazę. Wobec braków lokalowych zapewne na początek umieścimy trzech z nich w twoim gabinecie.