— Dobry wieczór — powiedział. Przestał się krzywić, jego twarz stała się nagle obojętna. — Cześć, Kaye, Mitch. Wasze telefony nie działają.
Funkcjonariusze patrzyli na Jurgensona i Clarka, nie wiedząc, co robić. Pistolety były zwrócone w żwir podjazdu. Wendell Packer i Maria Konig wysiedli z samochodu i podeszli do Mitcha i Kaye.
— Wszystko w porządku — powiedział Packer do czterech mężczyzn, ustawionych teraz w obronny kwadrat. Podniósł ręce, pokazując, że są puste. — Przywieźliśmy przyjaciół, aby pomogli w przeprowadzce. Dobrze?
— Mitch ma migrenę! — Zawołała Kaye. Mitch próbował odtrącić jej ręce, stać samodzielnie, ale nogi zbytnio mu dygotały.
— Biedne dziecko — powiedziała Maria, omijając półkolem funkcjonariuszy. — Wszystko w porządku! — Zawołała do nich.
— Jesteśmy z Uniwersytetu Stanu Waszyngton.
— A my z Pięciu Plemion — dodał Jack. — To nasi przyjaciele. Pomagamy im w przeprowadzce. — Ludzie na furgonetkach pokazywali ręce, ale uśmiechali się jak wilki, jak wojownicy.
Clark poklepał Jurgensona po ramieniu.
— Nie róbmy afery na pierwsze strony gazet — powiedział. Jurgenson przyznał mu rację kiwnięciem głowy. Clark poszedł do karetki, a Jurgenson dołączył do funkcjonariuszy w caprice. Bez dalszych rozkazów oba samochody cofnęły się, skręciły i kiwając się, odjechały w mrok długim żwirowym podjazdem.
Jack podszedł z dłońmi w kieszeniach dżinsów i wielkim, zaraźliwym uśmiechem.
— To ci zabawa — stwierdził.
Wendell i Kaye pomogli Mitchowi usiąść na ziemi.
— Poradzę sobie — powiedział, trzymając głowę w rękach. — Nie mogłem nic zrobić. Jezu, nic nie mogłem zrobić.
— Już wszystko dobrze — odparła Maria.
Kaye klęczała przy Mitchu. Przycisnęła policzek do jego czoła.
— Zabierzemy cię do środka. — Wspólnie z Marią pomogły mu wstać i prawie wniosły go do domu.
— Dowiedzieliśmy się od Olivera w Nowym Jorku — wyjaśnił Wendell. — Christopher Dicken zadzwonił do niego i powiedział, że nadciąga coś paskudnego. Mówił, że nie odpowiadasz na jego telefony.
— Było to późnym popołudniem — dodała Maria.
— Maria zadzwoniła do Sue — ciągnął Wendell. — Sue do Jacka.
— Jack był w Seattle. Nikt nie mógł się z tobą połączyć.
— Byłem na spotkaniu w kasynie Lummi — wyjaśnił Jack. Pomachał mężczyznom w półciężarówkach. — Rozmawialiśmy o nowych grach i maszynach. Chętnie zaofiarowali, że tu przyjadą. Dobrze zrobili, jak sądzę. Powinniśmy zaraz pojechać do Kumash.
— Jestem gotów — powiedział Mitch. Wszedł po schodkach o własnych siłach, odwrócił się i wyciągnął ręce, patrząc na nich. — Mogę to zrobić. Poczuję się lepiej.
— Nie mogą cię tam tknąć — stwierdził Jack. Patrzył na podjazd błyszczącymi oczyma. — Zamierzają pozbawić Indian wszystkiego. Przeklęte dranie.
84
Mitch stał na wierzchołku niskiego kredowego pagórka, u podnóża którego zbudowano Kasyno i Ośrodek Wypoczynkowy „Dziki Orzeł”. Odchylił kapelusz do tyłu i mrużył oczy w jaskrawym słońcu. O dziewiątej rano powietrze było nieruchome i już ciepłe. W normalnych czasach kasyno, jarmarczna buda w kolorach czerwieni, złota i bieli, widoczna na tle wyblakłych odcieni barwy ziemi południowo-wschodniej części stanu Waszyngton, zatrudniało czterysta osób, w tym trzysta z Pięciu Plemion.
Za brak współpracy z Markiem Augustine’em rezerwat objęto kwarantanną. Trzy samochody patrolowe urzędu szeryfa hrabstwa Kumash parkowały na drodze dojazdowej z autostrady. Stanowiły wsparcie dla szeryfów federalnych, będących siłą zbrojną doradcy do spraw zagrożenia zdrowotnego z ramienia Kryzysowego Zespołu Specjalnego, który zajmował się całym rezerwatem Pięciu Plemion.
Od przeszło trzech tygodni w kasynie nie było wcale ruchu. Parking stał niemal pusty, wygaszono światła na tablicach.
Mitch pogrzebał butem w mocno ubitym pyle. Zostawił niewielką, wyposażoną w klimatyzację przyczepę kempingową i wspiął się na wzgórze, aby pobyć samemu i trochę pomyśleć, dlatego na widok Jacka wspinającego się powoli tą samą ścieżką poczuł lekką niechęć. Nie ruszył się jednak z miejsca.
Ani Mitch, ani Jack nie wiedzieli, czy jest im przeznaczone polubić się nawzajem. Przy każdym ich spotkaniu Jack zadawał różne pytania, jakby rzucał wyzwanie, a Mitch udzielał różnych odpowiedzi, które nigdy do końca nie zadowalały Indianina.
Mitch ukucnął i wziął okrągły kamień pokryty zaschłym błotem. Jack pokonał ostatnie kilka jardów i wszedł na wierzchołek wzgórza.
— Cześć — powiedział.
Mitch kiwnął głową.
— Widzę, że też to masz. — Jack podrapał się palcem w policzek. Skóra na jego twarzy wyglądała jak maska Lone Rangera czy Zorro, odchodząca na krawędziach, lecz grubiejąca wokół oczu. Obaj zdawali się patrzeć przez grubą warstwę gliny. — Nie zejdzie bez okaleczenia skóry.
— Nie należy jej odrywać — powiedział Mitch.
— Kiedy zaczęła ci się robić?
— Trzy noce temu.
Jack przykucnął obok Mitcha.
— Czasami się wściekam. Myślę, że Sue mogłaby lepiej to zaplanować.
Mitch się uśmiechnął.
— Co, zajście w ciążę?
— No — potwierdził Jack. — Kasyno jest puste. Tracimy pieniądze. Pozwoliłem odejść wielu naszym ludziom, a inni z zewnątrz nie mogą przyjeżdżać tu do pracy. Nie najlepiej jest też ze mną.
— Znowu dotknął maski, potem spojrzał na swój palec. — Jeden z naszych młodych ojców próbował zetrzeć ją piaskiem. Jest teraz w lecznicy. Powiedziałem mu, że głupio zrobił.
— Nic teraz nie jest łatwe — powiedział Mitch.
— Mógłbyś czasami przychodzić na zebrania rady nadzorczej.
— Jestem wdzięczny, Jack, że mogę tu być. Nie chcę drażnić ludzi.
— Sue uważa, że może nie będą źli, jeśli się z tobą spotkają.
— Całkiem miły z ciebie facet.
— Tak właśnie powiedziała przeszło rok temu.
— Mówi, że skoro ja się nie gniewam, to i inni nie będą. Może to i racja. Choć jest tu stara kobieta z plemienia Cayuse, Becky. Wygnali ją z Colville i przyjechała do nas. Jest miłą babcią, ale uważa, że jej obowiązkiem jest sprzeciwiać się wszystkiemu, za czym będą plemiona. Mogłaby, no wiesz, gapić się na ciebie, trochę cię szturchać. — Jack zrobił zrzędliwą minę i dźgnął powietrze sztywno wyprostowanym palcem.
Rzadko bywał tak gadatliwy, a nigdy nie mówił o sprawach poruszanych na radzie.
Mitch roześmiał się.
— Według ciebie zanosi się na kłopoty?
Jack wzruszył ramionami.
— Chcemy wkrótce zwołać zebranie ojców. Tylko ojców. Nie takie jak te kursy szkoły rodzenia wraz z kobietami. Są krępujące dla mężczyzn. Przyjdziesz wieczorem?
Mitch kiwnął głową.
— Pierwszy raz mam tę skórę. Będzie ciężko. Niektórzy nowi ojcowie oglądają telewizję i pytają, kiedy będą mogli wrócić do pracy, a potem obwiniają kobiety.
Mitch wiedział, że oprócz niego i Kaye w rezerwacie są jeszcze trzy inne pary spodziewające się dzieci SHEVY. Spośród trzech tysięcy siedemdziesięciu dwóch mieszkających w rezerwacie osób należących do Pięciu Plemion narodziło się sześcioro takich dzieci. Wszystkie przyszły na świat martwe.