Kaye współpracowała z pediatrią lecznicy, młodym białym lekarzem nazwiskiem Chambers. Pomagała prowadzić szkołę rodzenia. Mężczyźni byli trochę oporni i mogło im być znacznie trudniej zaakceptować zastaną sytuację.
— Sue ma wyznaczony termin mniej więcej jednocześnie z Kaye — powiedział Jack. Ułożył nogi w pozycji lotosu i usiadł prosto na ziemi, na co Mitchowi trudno się było zdobyć. — Próbowałem zrozumieć coś o genach, DNA, czym jest wirus. To nie mój język.
— Może być trudny — przyznał Mitch. Nie wiedział, czy powinien wyciągnąć rękę i położyć ją na ramieniu Jacka. Tak mało się znał na dzisiejszych ludziach, których przodków badał. — Możemy jako pierwsi mieć zdrowe dzieci. Być pierwszymi, którzy zobaczą, jak wyglądają.
— Pewnie tak. Byłoby to wielce… — Jack urwał i zacisnął usta, jakby się namyślał. — Chciałem powiedzieć zaszczytne. Ale to zaszczyty nie dla nas.
— Może i nie — przyznał Mitch.
— Dla mnie wszystko żyje wiecznie. Cała Ziemia roi się od żywych istot, jedne są odziane w ciało, drugie nie. Jesteśmy tutaj dla wielu, którzy byli wcześniej. Nie tracimy związku z ciałem, gdy je zrzucamy. Rozkładamy się po śmierci, ale chcemy powracać do naszych kości, rozglądać się wokół. Patrzeć, co robią młodzi.
Mitch wyczuł, że zaczyna się na nowo stara dyskusja.
— Nie patrzysz w ten sam sposób — zauważył Jack.
— Nie jestem pewny, jak teraz patrzę — odpowiedział Mitch.
— Poczucie rozrywania naszych ciał przez naturę jest orzeźwiające. Kobiety czują to bardziej bezpośrednio, ale po raz pierwszy doświadczą tego mężczyźni.
— Owo DNA musi być duchem w nas, słowami przekazywanymi przez naszych przodków, słowami Stwórcy. Tak to widzę.
— Równie dobry opis jak każdy inny — uznał Mitch. — Nie wiem tylko, kim może być ten Stwórca, ani nawet czy w ogóle istnieje.
Jack westchnął.
— Badasz martwe rzeczy.
Mitch zarumienił się lekko, jak zawsze, gdy rozmawiał z Jackiem na te tematy.
— Próbuję zrozumieć, czym były, kiedy jeszcze żyły.
— Duchy mogą ci powiedzieć — rzekł Jack.
— Czy mówiły tobie?
— Czasami — odparł Jack. — Raz czy dwa.
— Co ci powiedziały?
— Że czegoś chcą. Nie są szczęśliwe. Pewien starzec, już nie żyje, słyszał ducha człowieka z Pasco, kiedy wykopałeś go na brzegu rzeki. Starzec mówił, że duch był bardzo nieszczęśliwy. — Jack wziął kamyk i rzucił nim w dół pagórka. — Potem powiedział, że nie mówił jak nasze duchy. Może był inny. Starzec zdradził to tylko mnie, nikomu innemu. Sądził, że ten duch mógł nie być z naszego plemienia.
— Ojej — rzucił Mitch.
Jack potarł nos i skubnął brew.
— Bez przerwy swędzi mnie skóra. A ciebie?
— Czasami. — Za każdym razem, gdy rozmawiał z Jackiem o kościach, miał poczucie, że stąpa wzdłuż krawędzi przepaści.
— Może to poczucie winy. — Nikt nie jest wyjątkowy. Wszyscy jesteśmy ludźmi. Młodzi uczą się od starych, martwych bądź żywych.
— Szanuję ciebie, Jacku, i to co mówisz, ale możemy nigdy nie dojść do porozumienia.
— Sue każe mi rozważać wiele rzeczy — powiedział Jack ze śladem pokory i popatrzył na Mitcha głęboko osadzonymi czarnymi oczami. — Jej zdaniem powinienem z tobą rozmawiać, bo słuchasz, a potem mówisz, co myślisz, i to jest uczciwe. Inni ojcowie trochę tego teraz potrzebują.
— Porozmawiam z nimi, jeśli ma to pomóc. Wiele ci zawdzięczamy, Jack.
— Nie, niczego nie zawdzięczacie. Pewnie i tak wpadlibyśmy w tarapaty. Jeśli nie w te nowe, to z powodu automatów hazardowych. Chcielibyśmy obrzucić włóczniami biuro do spraw Indian i cały rząd.
— Kosztuje was to mnóstwo pieniędzy — powiedział Mitch.
— Wciskamy się chyłkiem w rynek nowych automatów do gier na karty kredytowe — wyjaśnił Jack. — Nasi chłopcy jeżdżą z nimi na pakach półciężarówek za wzgórza, gdzie nie widzą tego tropiciele. Może uda się z nich korzystać przez sześć miesięcy, albo i dłużej, zanim zostaną skonfiskowane przez państwo.
— To automaty wrzutowe?
Jack pokręcił głową.
— Naszym zdaniem nie. Zarobimy trochę pieniędzy, zanim zostaną zabrane.
— Zemsta na białym człowieku?
— Obdzieramy ich ze skóry — powiedział Jack z całą powagą.
— Uwielbiają to.
— Jeśli dzieci będą zdrowe, może zniosą kwarantannę. Za kilka miesięcy będziecie mogli znowu otworzyć kasyno.
— Na nic nie liczę. Ponadto nie chcę wychodzić na scenę i grać szefa, dopóki tak wyglądam. — Jack położył rękę na ramieniu Mitcha. — Przyjdź pogadać — poprosił, wstając. — Mężczyźni chcą posłuchać.
— Postaram się.
— Powiem im, aby wybaczyli ci tamtą sprawę. Duch i tak nie był z żadnego z naszych plemion. — Jack zaczął schodzić w dół wzgórza.
85
Mitch pracował przy starym niebieskim buicku, stojącym na wyschłej trawie podwórka przed przyczepą kempingową, kiedy na południu zbierały się przedwieczorne chmury burzowe.
W powietrzu można było wyczuć napięcie i podniecenie. Kaye ledwo siedziała. Odepchnęła się od biurka przy oknie i przerwała udawaną pracę nad książką. Przeważnie przyglądała się, jak Mitch grzebie w przewodach elektrycznych.
Położyła ręce na biodrach, aby się wyprostować. Dzień nie był zbyt gorący i woleli zostać w przyczepie zamiast pojechać do klimatyzowanego domu kultury. Kaye lubiła patrzeć, jak Mitch gra w koszykówkę; czasami chodziła popływać w małym basenie. Nie żyło jej się źle, ale miała poczucie winy.
Wieści ze świata zewnętrznego rzadko bywały dobre. W rezerwacie przebywali już trzy tygodnie i Kaye obawiała się, że w każdej chwili mogą przyjechać szeryfowie federalni, aby zgarnąć matki SHEVY. Zrobili tak w Montgomery w stanie Alabama, wdzierając się do prywatnej kliniki położniczej i o mało nie wywołując rozruchów.
— Rozzuchwalają się — powiedział Mitch, gdy oglądali w telewizji wiadomości. Prezydent później przeprosił i zapewnił naród, że prawa obywatelskie będą przestrzegane, na ile to tylko możliwe, zważywszy na zagrożenie dotyczące wszystkich. Dwa dni później klinikę w Montgomery zamknięto wskutek żądań pikietujących ją obywateli, a matki i ojców zmuszono do przeniesienia się gdzieś indziej. Nowi rodzice wyglądali dziwnie w swych maskach; sądząc po tym, co wraz z Mitchem słyszała w wiadomościach, w bardzo wielu miejscach byli źle widziani.
Nigdy nie byli lubiani w Gruzji.
Kaye nie dowiedziała się niczego nowego o kolejnych zakażeniach retrowirusowych matek SHEVY. Milczały także jej kontakty. Sprawa była śliska, to na pewno; nikt nie wyrażał chętnie swego zdania.
Udawała więc, że pracuje nad książką, codziennie tworząc jeden dobry akapit, najwyżej dwa, pisała czasami na laptopie, czasami ręcznie w notatniku. Mitch czytał, co powstało, i nanosił uwagi na marginesie, ale wyglądał na zaprzątniętego czymś innym, jakby oszołomionego perspektywą zostania ojcem… Wiedziała jednak, że nie tym się trapi.
Nie chodzi o to, że zostanie ojcem. Co innego go martwi. Ja. Moje samopoczucie.
Nie wiedziała, jak uspokoić myśli. Czuła się dobrze, a nawet wspaniale, pomimo niewygód swego stanu. Patrzyła na siebie w pokrytym plamami lustrze w łazience i czuła, że jej twarz wypełnia się całkiem nieźle; nie zmizerniała, jak się kiedyś obawiała, ale wyglądała zdrowo. Miała ładną skórę — pomijając oczywiście maskę.