— Skórzany knebel w ustach — dodała Kaye. — Tak właśnie rodziła matka Sue. Zanim mieli tę lecznicę.
— Mnie odebrał ojciec — powiedział Mitch. — Nasza półciężarówka wpadła do rowu. Mama wdrapała się na pakę. Nigdy nie pozwalała mu o tym zapomnieć.
— Słowem mi o tym nie wspomniała! — Zaśmiała się Kaye.
— Nazywa to „ciężkim porodem”.
— Niezbyt daleko odeszliśmy od starych czasów. — Kaye dotknęła brzucha. — Chyba uznała twoją piosenkę za kołysankę i śpi.
Następnego ranka, kiedy Kaye się obudziła, poczuła nabrzmiały język. Wypchnęła się z łóżka, budząc Mitcha, i poszła do kuchni napić się pozbawionej smaku wody ze zbiornika. Ledwo mogła mówić.
— Miczcz! — Zawołała.
— Czo? — Spytał.
— Czhy czosz żłapaliszmy?
— Czo?
— Usiadła przy nim i pokazała język.
— Jeszt ochropny.
— Mój tesz — powiedział Mitch.
— Jach nasze czwarze.
Tylko jeden z czterech ojców mógł tego popołudnia mówić w poczekalni lecznicy. Jack stał przy przenośnej tablicy. Odhaczył dni dla wszystkich ich żon, potem usiadł i próbował rozmawiać z innymi, ale zebranie szybko się zakończyło. Kierownik lecznicy — oprócz pediatry pracowali w niej czterej inni lekarze — zbadał ich wszystkich, ale nie potrafił postawić diagnozy. Nie wykrył żadnej infekcji.
Inne przyszłe matki też to miały.
Kaye i Sue zrobiły razem zakupy w sklepie Little Silver Market przy drodze prowadzącej do kawiarni Biscuit House. Inni klienci patrzyli na nie, ale nic nie mówili. Było mnóstwo zrzędzenia wśród pracowników kasyna, ale jedynie stara Becky z plemienia Cayuse otwarcie wyraziła swe zdanie na zebraniu rady powierniczej.
Kaye i Sue zgodziły się, że to Sue urodzi pierwsza.
— Ne mogę sze doczekacz — powiedziała Sue. — Jack tesz.
86
Mitch był tam znowu. Na początku widział niewyraźnie, potem w całej okrutnej okazałości. Wszystkie jego wspomnienia o byciu Mitchem zostały starannie odłożone na bok, zupełnie jak w snach. Ostatnią rzeczą, jaką uczynił jako Mitch, było poczucie twarzy, ściągnięcie grubej maski, maski skrywającej nową i obrzmiałą skórę.
Potem znowu był na lodzie i skale. Jego kobieta wrzeszczała i płakała, niemal zwijała się z bólu. Oddalił się biegiem, potem zawrócił i pomógł jej wstać, cały czas lamentując, piekło go gardło, ręce i nogi miał posiniaczone od bicia, szydzono z niego tam na jeziorze, w wiosce, i nienawidził ich, wyśmiewających się i wygwizdujących, gdy machali kijami i tak brzydko mówili.
Młody łowca, który pchnął kijem w brzuch jego kobietę, już nie żyje. Powalił go na ziemię, gdzie wił się i jęczał, potem stanął mu na karku, ale za późno, polała się krew, a jego kobieta została ranna. Szamani wrócili do tłumu i próbowali wypychać innych gardłowymi słowami, wzburzonymi, ciemnymi i śpiewnymi, nieprzypominającymi zupełnie płynnych jak woda ptasich treli, które potrafił teraz z siebie wydawać.
Zabrał swą kobietę do chaty i próbował pocieszać, ale zbyt mocno ją bolało.
Padał śnieg. Słyszał wrzaski, żałobne krzyki, i wiedział, że nadszedł czas. Rodzina zmarłego łowcy ruszy na nich. Będzie musiała poprosić o pozwolenie starego Bykoczłeka. Stary Bykoczłek nigdy nie lubił zamaskowanych rodziców ani ich płaskolicych dzieci.
To koniec, zrzędził często stary Bykoczłek, płaskolicy przejmowali całą zwierzynę, co roku wypierając lud coraz dalej w góry, a teraz zdradzały ich własne kobiety, często rodząc płaskolice dzieci.
Wyniósł swą kobietę z chaty i przeszedł mostem z bali na brzeg, nasłuchując wezwań do zemsty. Goniącymi dowodził Bykoczłek. Zaczął się pościg.
Wykorzystywał kiedyś tę jaskinię do przechowywania jedzenia. Trudno było o zwierzynę, a grota była chłodna, dlatego składał do niej dla swej kobiety królika i świstaka, żołędzie, dzikie trawy i myszy, gdy sam wyruszał na łowy. Inaczej mogłaby nie dostać dość do jedzenia z zapasów wioski. Inne kobiety z głodnymi dziećmi nie chciały się nią opiekować, kiedy urósł jej brzuch.
Nocami przynosił skrycie z jaskini do wioski drobną zwierzynę i karmił swą kobietę. Kochał ją tak mocno, że miał wielką ochotę wyć albo rzucać się na ziemię i jęczeć, nie mógł uwierzyć, że jest ciężko ranna, pomimo krwi, którą nasiąkły jej futra.
Znowu niósł swą kobietę, a ona patrzyła na niego, błagając wysokim, śpiewnym głosem, jak rzeka, która opływa skały, a nie rozbija się o nie; on też miał nowy głos. Oboje brzmieli teraz jak dzieci, a nie jak dorośli.
Ukrył się kiedyś blisko obozu łowieckiego płaskolicych i patrzył, jak śpiewają i tańczą wieczorem wokół wielkiego ogniska.
Ich głosy były wysokie i płynne, dziecięce. Może z żoną staną się płaskolicymi, pójdą zamieszkać z nimi, gdy urodzi się dziecko.
Niósł ją w miękkim, pylistym śniegu na nogach sztywnych jak kłody. Jakiś czas była cicho, spała. Gdy się obudziła, zawołała i próbowała skulić się w jego ramionach. W półmroku, gdy złocista poświata zalewała leżące wysoko pokryte śniegiem skały, spojrzał na nią i zobaczył, że starannie wygolone miejsca na skroniach i policzkach, których nie zakrywa maska, a także całe jej owłosienie wyglądają matowo i szaro, martwo. Pachniała jak zwierzę bliskie śmierci.
W górę skalnych tarasów śliskich od świeżego śniegu. Wzdłuż ośnieżonej grani, a potem w dół, ześlizgując się, potykając, zawsze z kobietą w ramionach. Na dole znowu wstał, obrócił się, aby się rozejrzeć po płaskich ścianach gór, nagle zaczął się zastanawiać, dlaczego wydają się takie znajome, jak coś, co ćwiczył po wielekroć z nauczycielami łowów w porze polowań na koziorożce.
Były to dobre czasy. Myślał o nich, niosąc kobietę na ostatnim odcinku.
Od dzieciństwa używał do polowań na króliki atlatlu, małego miotacza włóczni, ale nigdy nie pozwalano mu chodzić z dużym atlatlem na łosie i żubry, dopóki do wioski nie przybyli wędrowni nauczyciele łowów. Było to w roku, gdy bolały go jaja i we śnie tryskał nasieniem.
Potem wyruszył z ojcem, który jest teraz z ludem snów, i spotkali nauczycieli łowów. Byli to samotni, brzydcy mężczyźni, zaniedbani, pokryci bliznami, z kołtunami we włosach. Nie mieli wioski, nie mieli zasad regulujących wygląd, ale chodzili z miejsca na miejsce i organizowali ludzi, kiedy koziorożce, jelenie, łosie czy żubry gotowe były podzielić się swymi ciałami. Niektórzy mieli im za złe, że pewnego roku poszli do wiosek płaskolicych i uczyli ich, jak polować. Rzeczywiście, niektórzy nauczyciele łowów mogli być płaskolicymi, którzy skrywali swe rysy pod zmierzwionymi brodami i włosami. Któż ośmieliłby się sprawdzić? Nikt, nawet Bykoczłek. Gdy przychodzili, wszyscy byli dobrze najedzeni, a kobiety oskrobywały skóry, śmiały się, jadły podrażniające zioła i cały dzień piły wodę, a potem wszystkie sikały do skórzanych kubłów, w których moczyły przeżute skóry. Polowanie na grubą zwierzynę bez obecności nauczycieli łowów było zakazane.
Dotarł do wylotu jaskini. Jego kobieta pojękiwała cicho, rytmicznie, gdy ją wniósł, złożył i wepchnął do środka. Obejrzał się za siebie. Śnieg pokrywał pozostawione przez nich kropelki krwi.
Wiedział, że koniec z nimi. Przykucnął, ledwo wciskając szerokie ramiona, i owinął ją łagodnie skórą, której używał do przykrywania mięsa, gdy zamarzało w jaskini. Wciągnął ją, a potem wepchnął w głąb groty i wyszedł poszukać mchu i patyków pod nawisem, gdzie mogły być suche. Miał nadzieję, że nie umrze, zanim on wróci.