Выбрать главу

O Boże, daj mi się obudzić. Nie chcę na to patrzeć.

Znalazł dość patyków, aby wystarczyło na małe ognisko, i zaniósł je do jaskini, gdzie ułożył stosik i zaczął wiercić kijkiem, upewniwszy się najpierw, że kobieta tego nie widzi. Niecenie ognia było męskim zajęciem. Nadal spała. Potem zbyt osłabł, aby dalej wiercić kijkiem, a ciągle nie ukazywał się dym, wyjął więc krzemień i odłupał jego część. Długo, dopóki jego palce nie zdrętwiały i nie pokryły się skaleczeniami, uderzał o siebie kawałkami krzemienia nad mchem, w mchu, aż nagle Ptak Słońca otworzył oko i rozpostarł maleńkie, pomarańczowe skrzydełka. Dorzucił patyków.

Jego kobieta znowu jęknęła. Przekręciła się na plecy i swym wodnistym, skrzekliwym głosem kazała mu odejść. To zajęcie kobiece. Nie posłuchał, na co czasami pozwalała, i pomógł jej urodzić dziecko.

Było to dla niej bardzo bolesne i głośno krzyczała. Zastanawiał się, ile życia mogło w niej jeszcze zostać, skoro straciła tyle krwi, ale dziecko wyszło szybko.

Nie. Proszę, daj mi się obudzić.

Wziął dziecko i pokazał je kobiecie, ale jej oczy były płaskie, a włosy sztywne i suche. Dziecko nie ruszało się i nie płakało, chociaż długo je masował.

Odłożył dziecko i walnął pięścią w skalną ścianę. Wrzeszczał ochryple i skulił się obok swej kobiety, która była teraz cicho, starał się ją ogrzewać, gdy dym wypełniał górę jaskini; żar zaczął szarzeć, a Ptak Słońca zwinął skrzydełka i zasnął.

Dziecko byłoby jego córką, najwspanialszym podarunkiem od Matki Snów. Nie wyglądało na mocno odmienne od innych dzieci w wiosce, choć miało mały nosek i wystającą bródkę. Pewnie wyrosłoby na płaskolicego. Próbował wpychać uschłą trawę w dziurę na potylicy główki dziecka. Pomyślał, że kij mógł w tym miejscu przebić dziewczynkę. Zdjął skórę ze swej szyi, najcieńszą i najbardziej miękką, owinął w nią dziecko i wepchnął je w najdalszy kąt jaskini.

Przypomniał sobie jęki niemego mężczyzny, gdy stanął na jego karku, ale niewiele to pomogło.

Wszystko przepadło. Jaskinie były właściwymi miejscami na pochówki od Czasów Snu, nim jeszcze przenieśli się do drewnianych wiosek i zaczęli żyć jak płaskolicy, choć wszyscy mówili, że to Lud wynalazł drewniane wioski. To stary sposób umierania i chowania zmarłych w głębi jaskiń, było więc dobrze. Ludzie snów znajdą dziecko i zabiorą je do siebie, do domu, w którym zamieszka tylko chwilowo, i może znowu szybko narodzi się ponownie.

Jego kobieta stawała się zimna jak skała. Ułożył jej ręce i nogi, wygładził zmierzwione futra i skóry, odsunął luźną maskę trzymającą się nadal jej brwi, zajrzał w puste i ślepe oczy. Nie miał sił na opłakiwanie.

Po chwili poczuł się dość ciepło, aby nie potrzebować skór.

Ściągnął je więc. Może jej też było ciepło. Zdjął skóry ze swej kobiety, aby leżała niemal naga, łatwiejsza do rozpoznania przez ludzi snów.

Miał nadzieję, że ludzie snów z jej rodziny porozumieją się z ludźmi snów z jego własnej. Chciał być z nią także w miejscu snów. Może on i jego kobieta odnajdą tam dziecko. Wierzył, że ludzie snów są w stanie robić wiele dobrych rzeczy.

Może to, może tamto, może tyle innych rzeczy, lepszych rzeczy. Zrobiło mu się cieplej.

Przez krótką chwilę nikogo nie nienawidził. Wpatrywał się w mrok skrywający twarz jego kobiety i szeptał krzemienne słowa, słowa przeciwko ciemności, jakby mógł wykrzesać następnego Ptaka Słońca. Jak to dobrze, że nie musiał się ruszać. Było ciepło.

Potem do jaskini wkroczył jego ojciec i zawołał go prawdziwym imieniem.

Mitch stał w bokserkach przed przyczepą i wpatrywał się w księżyc i gwiazdy nad Kumash. Cicho wydmuchał nos. Wczesny ranek był chłodny i spokojny. Pot na jego twarzy i ciele powoli wysychał, wywołując dygotanie. Dostał gęsiej skórki. W krzakach, rosnących obok przyczepy, szeleściły przepiórki.

Kaye ze skrzypieniem i piskiem otworzyła siatkowe drzwi i wyszła w koszuli nocnej, aby stanąć obok niego.

— Zmarzniesz — powiedział i otoczył ją ramieniem. Obrzmienie języka zeszło w ostatnich dniach. Na jego lewej krawędzi pojawił się dziwaczny grzebień, ale mówiło się teraz łatwiej.

— Spociłeś się mocno w łóżku — stwierdziła. Była taka okrągła, tak odmienna od drobnej, szczupłej Kaye, której obraz przechowywał ciągle w głowie. Jej ciepło i zapach wypełniały powietrze jak opary znad gęstej zupy. — Śniłeś? — Spytała.

— Koszmary — odpowiedział. — To był chyba ostatni sen.

— Wszystkie są takie same?

— Każdy jest inny.

— Jack zechce poznać nawet najgorsze szczegóły.

— A ty nie?

— Cii, cii — odparła Kaye. — Jest niespokojna, Mitchu. Mów do niej.

87

Hrabstwo Kumash, wschodnia część stanu Waszyngton
18 maja

Skurcze następowały u Kaye regularnie. Mitch zadzwonił, aby się upewnić, że lecznica jest przygotowana, a doktor Chambers, pediatra, przyjedzie ze swego ceglanego domu w północnej części rezerwatu. Gdy Kaye chowała do torby ostatnie przyrządy toaletowe i układała nowe ciuchy, twierdząc, że chętnie je założy po wszystkim, Mitch zadzwonił jeszcze do doktor Galbreath, ale odezwała się automatyczna sekretarka.

— Musi być w drodze — powiedział Mitch, odkładając komórkę.

Jeśli funkcjonariusze nie przepuszczą Galbreath przez posterunek kontrolny przy zjeździe z głównej szosy — rzeczywistość tej groźby wywoływała wściekłość Mitcha — Jack miał wysłać dwóch ludzi, którzy będą czekać na nią pięć mil dalej na południe i przeszmuglują ją łożyskiem wyschłego potoku, biegnącym między niskimi wzgórzami.

Mitch wyciągnął pudełko i wyjął z niego mały cyfrowy aparat fotograficzny, którym kiedyś dokumentował przebieg wykopalisk.

Sprawdził, czy bateria jest naładowana.

Kaye stała w pokoju, podtrzymując brzuch i oddychając urywanie. Uśmiechnęła się, gdy do niej dołączył.

— Strasznie się boję — powiedziała.

— Dlaczego?

— Boże, pytasz dlaczego?

— Wszystko będzie dobrze — odparł Mitch, ale był blady jak płótno.

— To dlatego masz lodowate ręce — powiedziała Kaye. — Jest za wcześnie. Może to fałszywy alarm. — Potem śmiesznie chrząknęła i sięgnęła między nogi. — Chyba właśnie odeszły wody. Pójdę po ręczniki.

— Do diabła z cholernymi ręcznikami! — Krzyknął Mitch.

Pomógł jej dojść do toyoty. Kaye przypięła się pasami. Wszystko inaczej niż we śnie, pomyślał Mitch. Słowa te stały się dlań rodzajem modlitwy, powtarzał je ciągle.

— Żadnych wieści o Augustinie — powiedziała Kaye, gdy Mitch skręcił na drogę z płyt i rozpoczął dwumilową jazdę do lecznicy.

— A czemu miałyby być?

— Może spróbuje nas powstrzymać.

Mitch dziwnie na nią popatrzył.

— To równie zwariowane jak moje sny.

— Jest jak zły duch, Mitch. Boję się go.

— Też go nie lubię, ale nie jest potworem.

— Uważa nas za chorych — powiedziała Kaye. Po policzkach spływały jej łzy. Mitch się skrzywił.

— Znowu? — Zapytał.

Kiwnęła głową.

— W porządku. Co dwadzieścia minut. — Ujrzeli półciężarówkę Jacka wyjeżdżającą z East Ridge Road i zatrzymali się, aby porozmawiać przez otwarte okna. Sue była z Jackiem. Pojechali za nimi.