Kaye prowadziła przez Portland, a Mitch spał. Przejechali mostem do stanu Waszyngton, trafili na przelotny deszcz, a potem znowu mocno zaświeciło słońce. Kaye zjechała w bok i zjedli obiad w małej restauracji meksykańskiej obok miasteczka, którego nazwa nic jej nie mówiła. Drogi były pustawe, jak to w niedzielę.
Ucięli sobie kilka minut drzemki na parkingu. Kaye położyła głowę na ramieniu Mitcha. Pogoda była ładna, słońce grzało jej twarz i włosy. Słyszeli śpiew kilku ptaków. Chmury ciągnęły z południa w równych szeregach, by wkrótce zasnuć niebo, ale powietrze pozostawało ciepłe.
Po drzemce Kaye prowadziła do Tacomy, potem kierownicę przejął Mitch i tak dojechali do Seattle. Na przedmieściu, mijając górujące nad autostradą centrum kongresowe, poczuł niechęć na myśl o zabraniu jej prosto do swego mieszkania.
— Może chciałabyś trochę pozwiedzać, zanim pojedziemy do domu — powiedział.
Kaye uśmiechnęła się.
— Co, masz bałagan w mieszkaniu?
— Jest porządek — odparł Mitch. — Może nie do końca… — Pokręcił głową.
— Nie martw się. Nie mam nastroju do zrzędzenia. Lubię jednak zwiedzać.
— Pokażę ci miejsce, do którego uwielbiałem przychodzić, gdy nie kopałem…
*** Park Gasworks rozciągał się na południowym, trawiastym krańcu przylądka wychodzącym w jezioro Union. Pozostałości po dawnej gazowni i inne budynki fabryczne posprzątano, pomalowano na jaskrawe kolory i przekształcono w park publiczny. Pionowe zbiorniki na gaz, niszczejące pomosty między nimi i rurociągi nie zostały pomalowane, odgrodzono je i pozwolono, aby rdzewiały.
Gdy wyszli z parkingu, Mitch wziął Kaye za rękę i pokierował. Pomyślała, że park jest raczej brzydki, a trawa trochę wyleniała, ale ze względu na Mitcha nic nie mówiła.
Usiedli na murawie obok ogrodzenia z łańcuchów i patrzyli na samoloty pasażerskie schodzące do lądowania nad jeziorem Union. Parę samotnych osób — mężczyzn i kobiet, a także matek z dziećmi — szło w stronę placu zabaw obok budynków fabrycznych. Mitch powiedział, że jak na słoneczną niedzielę ludzi jest niewielu.
— Ludzie nie lubią się gromadzić — stwierdziła Kaye, ale gdy to mówiła, na parking zajeżdżały wynajęte autobusy, zajmując miejsca wyznaczone linami.
— Na coś się zanosi — powiedział Mitch, wyciągając szyję.
— Coś dla mnie zaplanowałeś? — Spytała beztrosko.
— Nic a nic — uśmiechnął się Mitch. — Choć może po ostatniej nocy o czymś zapomniałem.
— Mówisz tak po każdej — odparła Kaye. Ziewnęła, zasłaniając dłonią usta, i leniwie śledziła wzrokiem żaglówkę przecinającą jezioro, a potem deskarza w piance.
— Osiem autobusów. Ciekawe.
Okres Kaye spóźniał się trzy dni, a miesiączkowała regularnie, odkąd odstawiła pigułki po śmierci Saula. Coraz bardziej się martwiła. Potem pomyślała o tym, co być może zapoczątkowali, i zacisnęła zęby. Tak szybko. Staroświecki romans. Staczanie się po stoku, nabieranie prędkości.
Nic jeszcze nie powiedziała Mitchowi, chciała się upewnić, że to nie jest fałszywy alarm.
Gdy Kaye zbyt mocno pogrążała się w myślach, to jakby się oddzielała od ciała. Kiedy zdołała odciąć się od narastającej troski i po prostu przeanalizowała odbierane wrażenia, naturalny stan tkanek, komórek i emocji, poczuła się dobrze; to kontekst, skutki, wiedza zakłócały jej poczucie, że jest zdrowa i zakochana.
Rzecz w tym, że wiedziała za dużo, a jednocześnie zawsze nie dość.
Normalka.
— Dziesięć autobusów, rany, jedenaście — liczył Mitch. — Cholerny tłum. — Podrapał się po szyi. — Nie wiem, czy mi się to podoba.
— To twój park. Nie chcę jeszcze odchodzić — powiedziała Kaye. — Jest ładnie. — Słońce rzucało wokół jasne plamki. Zardzewiałe, matowopomarańczowe zbiorniki lśniły.
Dziesiątki mężczyzn i kobiet przystrojonych w barwy ziemi szły grupkami od autobusów w stronę wzgórza. Nie wyglądało, aby się śpieszyli. Cztery kobiety niosły drewniany pierścień mający z jard szerokości, a kilku mężczyzn pomagało pchać na wózku długi słup.
Kaye zmarszczyła brwi, potem zachichotała.
— Coś robią z joni i linga.
Mitch przyglądał się uważnie procesji.
— Może to zabawa w toczenie gigantycznej fajerki. Albo jakaś inna gra.
— Tak sądzisz? — Spytała Kaye tym znanym mu i wyzbytym krytyki tonem, w którym natychmiast wykrył nieznoszącą sprzeciwu niezgodę.
— Nie — odparł, waląc się dłonią w czoło. — Jak mogłem nie dostrzec tego od razu. To joni i linga.
— A jesteś antropologiem — powiedziała Kaye, lekko przeciągając sylaby. Podniosła się na kolana i osłoniła ręką oczy. — Chodźmy zobaczyć.
— A jeśli będą niezadowoleni?
— Wątpię, aby impreza była zamknięta — odpowiedziała.
Dicken minął posterunek kontrolny — klepanie po ubraniu, ręczny wykrywacz metali, sztuczny nos — i wkroczył do Białego Domu tak zwanym wejściem dyplomatycznym. Młody strażnik z piechoty morskiej natychmiast zaprowadził go schodami w dół do wielkiej sali konferencyjnej w podziemiu. Klimatyzacja działała na cały regulator, w środku było zimno niby w lodówce w porównaniu z osiemdziesięcioma pięcioma stopniami Fahrenheita i wilgocią na zewnątrz.
Dicken przybył pierwszy. Oprócz strażnika z piechoty morskiej i kelnera ustawiającego na długim, owalnym stole butelki wody Evian oraz notatniki i pióra, w sali nie było nikogo. Zajął jedno z krzeseł z tyłu, przeznaczonych dla młodszych asystentów. Kelner zapytał, czy napije się czegoś, mógł podać szklankę coli lub soku.
— Kawa będzie za kilka minut.
— Wystarczy cola — powiedział Dicken.
— Dopiero co pan przyleciał?
— Przyjechałem z Bethesdy — odparł.
— Na popołudnie zapowiada się paskudna pogoda — oznajmił kelner. — O piątej będzie burza, tak mówią spece od pogody w Andrews. Dostajemy tu najlepsze prognozy. — Mrugnął okiem i się uśmiechnął, potem wyszedł i wrócił po kilku minutach z colą i szklanką pełną pokruszonego lodu.
Dziesięć minut później zaczęli przybywać następni. Dicken rozpoznał gubernatorów Nowego Meksyku, Alabamy i Marylandu; towarzyszyło im szczupłe grono asystentów. Sala wypełniła się wkrótce śmietanką tak zwanego Buntu Gubernatorów, który w całym kraju wieszał psy na Zespole Specjalnym.
Augustine będzie miał ciężką godzinę tutaj, w podziemiu Białego Domu. Spróbuje przekonywać dziesięciu gubernatorów, w tym siedmiu z bardzo konserwatywnych stanów, że zapewnienie kobietom dostępu do pełnego zakresu środków poronnych jest jedynym humanitarnym wyjściem.
Dicken wątpił, aby to wezwanie spotkało się z aprobatą, a choćby nawet z uprzejmą odmową.
Po kolejnych kilku minutach na salę wkroczył Augustine w towarzystwie łącznika Białego Domu z Zespołem Specjalnym i szefa sztabu. Położył aktówkę na stole i podszedł do Dickena. Jego buty stukały na posadzce z płytek.
— Masz jakieś nowe atuty? — Spytał.
— Pełna klęska — odparł Dicken cicho. — Żadna z agencji medycznych nie sądzi, abyśmy mieli jakiekolwiek szanse na ponowne przejęcie kontroli. Uważają też, że i prezydentowi sprawa wymknęła się z rąk.
Augustine zmarszczył lekko brwi. W ostatnim roku kurze łapki wyraźnie się u niego pogłębiły, a włosy posiwiały.
— Pewnie obstają przy swoich, oddolnych rozwiązaniach?
— Tylko takie dostrzegają. AMA i większość pomniejszych oddziałów NIH wycofały swe poparcie, potajemnie, a niektóre wprost.