Выбрать главу

— Przeważają starsi mężczyźni.

— Waciki.

— Co?

— Tak dziewczęta nazywają mężczyzn mogących być ich ojcami — wyjaśniła Kaye. — Siwych jak prezydent.

— To obraźliwe — uznał Mitch.

— Prawdziwe — powiedziała. — Nie wiń mnie.

Młody mężczyzna zniknął im z oczu, gdy tłum znowu się skupił.

Wielka, rozpalona łapa chwyciła Christophera Dickena i przycisnęła plecami do ściany. Rozerwała mu bębenki w uszach i przygniotła pierś. Potem łapa puściła i osunął się na podłogę. Zamrugał i otworzył oczy. Ujrzał płomienie rozchodzące się koncentrycznymi falami po zgniecionym suficie, ogarniane płomieniami płytki.

Pokrywała go krew i kawałki ciał. Biały dym i żar piekły oczy; zamknął je. Nie mógł oddychać, nie słyszał, nie mógł się ruszać.

Rozległ się niski szum pieśni.

— Idziemy — powiedział Mitch do Kaye.

Spojrzała na tłum. Teraz i jej coś zaczęło się nie podobać. Poczuła jeżące się włoski na karku.

— Dobrze.

Skręcili na dróżkę i zaczęli schodzić północnym stokiem wzgórza. Minęli mężczyznę z synem, pięcio — lub sześcioletnim, trzymającym w rączkach latawiec. Chłopczyk uśmiechnął się do Kaye i Mitcha. Kaye popatrzyła na jego ładne oczy o wykroju migdała, długą, krótko ostrzyżoną głową, bardzo egipską, niby u pięknego starożytnego posągu z kości słoniowej, który nagle ożył, i pomyślała: „Jakie piękne, normalne dziecko. Jaki piękny chłopczyk”.

Przypomniała sobie dziewczynkę stojącą na poboczu drogi w Gordi, gdy karawana ONZ opuszczała miasteczko; bardzo różniącą się wyglądem, a jednak wywołującą tak podobne myśli.

Wzięła Mitcha za rękę akurat wtedy, gdy zawyły syreny. Popatrzyli na północ, w stronę parkingu, i zobaczyli pięć radiowozów zatrzymujących się z poślizgiem, otwierane drzwiczki i wysiadających policjantów, którzy biegli wśród zaparkowanych samochodów, a potem przez trawę w górę wzgórza.

— Patrz — powiedział Mitch, wskazując samotnego mężczyznę w średnim wieku, ubranego w szorty i bluzę, rozmawiającego przez telefon komórkowy. Wyglądał na przestraszonego.

— Co u diabła? — Zapytała Kaye.

Nasilił się szum śpiewanej modlitwy. Trzej policjanci minęli Kaye i Mitcha, pistolety mieli nadal w kaburach, ale jeden wyciągnął pałkę. Przepychali się przez zewnętrzne kręgi tłumu na wierzchołku wzgórza.

Kobiety obrzucały ich wyzwiskami. Walczyły z policjantami, bijąc pięściami, kopiąc, drapiąc, starając się ich odepchnąć.

Kaye nie mogła uwierzyć własnym oczom i uszom. Dwie kobiety wskoczyły na jednego z funkcjonariuszy, miotając przekleństwa.

Policjant z pałką zaczął nią walić, broniąc kolegów. Kaye słyszała skręcające żołądek, głuche plaśnięcia ciężkiego tworzywa sztucznego zderzającego się z ciałem i kością.

Zawróciła na wzgórze, ale Mitch chwycił ją za ramię.

Więcej policjantów wdzierało się w ciżbę, wywijając pałkami. Śpiewy ustały. Tłum jakby stracił wszelką spójność. Kobiety w długich szatach rozbiegały się, w gniewie i strachu przyciskając dłonie do twarzy, wrzeszczały, płakały, ich głosy były piskliwe i oszalałe. Niektóre z nich padały i waliły pięściami w wyleniałą, pożółkłą trawę. Piana ściekała im z ust.

Suka policyjna pokonała krawężnik i z wyjącym silnikiem wjechała na trawę. Dwie policjantki włączyły się do zbiegowiska.

Mitch sprowadził Kaye z kopca. Gdy dotarli do jego podnóża, popatrzyli w górę i zobaczyli tłum, nadal zgromadzony wokół zegara słonecznego. Dwaj funkcjonariusze wyłonili się ze skupiska, prowadząc młodego mężczyznę w czerni. Na szyi i rękach miał czerwone, ociekające krwią cięcia. Policjantka wzywała przez radiostację karetkę. Minęła Mitcha i Kaye w odległości kilku jardów, twarz miała bladą, a usta czerwone z gniewu.

— Cholera! — Krzyknęła na gapiów. — Czemu nie próbowaliście ich powstrzymać?

Ani Kaye, ani Mitch nie znaleźli na to odpowiedzi.

Młody mężczyzna w czerni zachwiał się i opadł między dwoma podtrzymującymi go policjantami. Jego twarz, wykrzywiona bólem i szokiem, mignęła bielą obłoku na tle zdeptanej, brudnej, żółtej trawy.

73

Seattle

Mitch pojechał autostradą na południe w stronę Capitol Hill, potem skręcił na wschód do Denny. Buick z warkotem wspinał się na wzniesienie.

— Żałuję, że to widzieliśmy — powiedziała Kaye.

Mitch klął pod nosem.

— Żałuję, że się zatrzymaliśmy.

— Czy wszyscy oszaleli? Tego już za wiele. Nie mam pojęcia, jakie jest nasze miejsce w tym wszystkim.

— Wracają stare zwyczaje.

— Jak w Gruzji. — Kaye przyciskała knykcie palców do warg i zębów.

— Wściekam się, że kobiety winią mężczyzn — powiedział Mitch. — Chce mi się od tego rzygać.

— Ja nikogo nie winię — odparła Kaye. — Musisz jednak przyznać, że to naturalna reakcja.

Mitch zachmurzył się, niemal zgromił ją wzrokiem, po raz pierwszy, odkąd się poznali. Ukradkiem wstrzymała oddech, pełna jednocześnie poczucia winy i rozpaczy, a potem wyjrzała przez okno na ciągnący się długo i prosto Broadway: ceglane budynki, pieszych, młodych mężczyzn w zielonych maseczkach, chodzących z innymi mężczyznami, i kobiety chodzące z kobietami.

— Zapomnijmy o tym — powiedział Mitch. — Odpocznijmy trochę. Mieszkanie na pierwszym piętrze, schludne, przytulne i trochę zakurzone po długiej nieobecności Mitcha, miało okna wychodzące na Broadway. Widać było przez nie ceglany fronton poczty, księgarenkę i tajską restaurację. Wnosząc torby, Mitch przeprosił za nieistniejący — a przynajmniej niewidoczny dla Kaye — bałagan.

— Kawalerska nora — powiedział Mitch. — Nie wiem, czemu ją wynajmuję.

— Jest ładnie — stwierdziła Kaye, przesuwając palcami po ciemnym drewnie parapetu okiennego, białej emalii na ścianie. Duży pokój ogrzewało słońce, było trochę duszno, choć nie przytłaczająco. Kaye z pewnym trudem otworzyła okno. Mitch stanął obok i powoli je zamknął.

— Spaliny z ulicy — powiedział. — Okno sypialni wychodzi na tył budynku. Jest tam dobry ciąg.

Kaye myślała, że ujrzenie mieszkania Mitcha będzie przeżyciem romantycznym, miłym, dzięki któremu wiele się dowie o swoim partnerze, ale było posprzątane i tak skąpo umeblowane, że się rozczarowała. Obejrzała książki w wysokim do sufitu zamykanym regale obok wnęki kuchennej: podręczniki z antropologii i archeologii, kilka postrzępionych pozycji o biologii, pudlo z czasopismami naukowymi i kserokopiami. Żadnych powieści.

— Restauracja tajska jest dobra — powiedział Mitch, otaczając ją ramieniem, gdy stała przed regałem.

— Nie jestem głodna. To tu prowadziłeś badania?

— A jakże. Miałem olśnienie. Jesteś moim natchnieniem.

— Dziękuję — powiedziała.

— Chcesz się zdrzemnąć? Mam piwo w lodówce…

— Budweisera?

Mitch się uśmiechnął.

— Wezmę jedno — powiedziała. Puścił ją i grzebał w lodówce.

— Kurczę. Musieli wyłączyć prąd. Wszystko w zamrażalniku się roztopiło… — Z kuchni doleciał chłodny, kwaśny zapach. — Ale piwo jest ciągle dobre. — Przyniósł jej butelkę i zręcznie ją otworzył. Wzięła piwo i pociągnęła łyczek. Ledwo czuła smak. Żadnej ulgi.

— Muszę do łazienki — powiedziała. Czuła się odrętwiała, oderwana od wszystkiego, co ważne. Zabrała z sobą torebkę i wyjęła z niej test ciążowy. Badanie było łatwe i proste: dwie kropelki moczu na pasek, kolor niebieski oznacza ciążę, różowy jej brak. Wyniki po dziesięciu minutach.