Выбрать главу

Tłumiąc chichot, Meredith odpowiedziała:

– Tylko wtedy, jeśli chcę coś widzieć.

Czterdzieści pięć minut później Meredith wyszła. Lisa powiedziała jej, że ma talent do upiększania wszystkiego, począwszy od ludzi, a na wnętrzach skończywszy. Teraz Meredith już w to uwierzyła. Jedwabny kwiat wpięty w jej włosy nad uchem sprawił, że czuła się bardziej elegancko i modnie. Delikatny róż na policzkach ożywił ją, a kredka do ust, chociaż, jak orzekła Lisa, trochę za mocna do jej jasnej karnacji, powodowała, że Meredith czuła się bardziej dorośle i atrakcyjnie. Jej pewność siebie była podbudowana tak, jak to tylko było możliwe. Zatrzymała się w drzwiach swojego pokoju i pomachała na pożegnanie Lisie i pani Ellis. Do Lisy zaś powiedziała:

– Nie mam nic przeciwko temu, żebyś upiększyła mój pokój w czasie mojej nieobecności, o ile będziesz miała na to ochotę.

Lisa wyciągnęła zwiniętą dłoń z kciukiem skierowanym ku górze w pełnym wigoru geście:

– Nie pozwól dłużej czekać Parkerowi.

ROZDZIAŁ 3

Grudzień 1973

Łomotanie w głowie Matta Farrella zaczęło dominować nad nasilającym się łomotaniem jego serca, kiedy pogrążył się całkowicie w pełnym żądzy, wymagającym ciele Laury. Jej biodra wciągały go coraz głębiej. Nie kontrolowała się… była na krawędzi spełnienia, tuż – tuż… Łomotanie stało się rytmiczne. Nie było to melodyjne dudnienie dzwonów wieży kościelnej w centrum miasta ani też rozlegające się echem dzwony straży pożarnej z naprzeciwka.

– Hej, Farrell, jesteś tam?

Definitywnie był „tam”. W niej, bliski eksplozji.

– Do diabła, Farrell… Gdzie u diabła… jesteś? – Dopiero wtedy zaczęło do niego docierać: ktoś był na zewnątrz, przy pompie z paliwem, jego walenie w nią rozlegało się w całym warsztacie. Wykrzykiwał jego nazwisko.

Laura zamarła, stłumiła cichy okrzyk.

– O Boże, tam ktoś jest.

Było już za późno. Nie mógł, nie chciał się powstrzymać. Nie chciał zaczynać tego tutaj, ale ona nalegała, kusiła. Teraz jego ciało nie chciało brać pod uwagę żadnego zagrożenia z zewnątrz. Wbił się w nią, ściskając jej krągłe pośladki. Eksplodował. Jego puls wracał do normy, usiadł i delikatnie, ale pospiesznie podniósł ją. Laura już obciągała spódnicę i poprawiała sweter. Wcisnął ją za stertę regenerowanych opon i wyprostował się akurat w momencie, kiedy drzwi się otworzyły i do części serwisowej stacji wkroczył, rozglądając się podejrzliwie, Owen Keenan.

– Co się tu u diabła dzieje, Matt? Wrzeszczę i nic.

– Zrobiłem sobie przerwę – odpowiedział Matt, przeczesując dłońmi włosy potargane namiętnymi pieszczotami Laury. – Czego chcesz?

– Twój ojczulek upił się u Maxima. Wezwali szeryfa. Jedź tam zaraz, jeśli nie chcesz, żeby spędził noc w izbie wytrzeźwień.

Po wyjściu Owena Matt podniósł z podłogi płaszcz Laury, na którym leżeli. Otrzepał go i pomógł go jej włożyć. Wiedział, że ktoś ją tu podwiózł, co oznaczało, że musi ją odwieźć.

– Gdzie zostawiłaś swój samochód? Podwiozę cię tam, zanim pojadę ratować swojego ojca.

Wzdłuż Main Street na skrzyżowaniach porozwieszano świąteczne dekoracje. Ich kolorowe światełka migotały w padającym śniegu. Na północnym krańcu miasta, nad napisem: „Witajcie w Edmunton, Indiana, liczba mieszkańców 38124” wisiał czerwony świąteczny wieniec. Z głośnika zainstalowanego przez ELK – Club wydobywały się głośno tony „Cichej nocy” i mieszały się z dźwiękami „Jingle Bells” sączącymi się z plastikowych sań zainstalowanych na dachu sklepu żelaznego Hortona.

Opadające płatki śniegu i bożonarodzeniowe światełka odmieniały Edmunton. Użyczały niezwykłej aury temu, co w ostrym świetle dnia było małym miasteczkiem, uwitym ponad płytką doliną, gdzie pęki kominów wyrastały z hut żelaza, wyrzucając w niebo niezliczone gejzery dymu i pary. Wszystko to spowijała ciemność. Przykrywała południowy kraniec miasta, gdzie schludne domostwa przechodziły w nędzne chatynki, spelunki i lombardy, a potem w opustoszałe zimą pola.

Matt zaparkował półciężarówkę w nie oświetlonym rogu parkingu, przy sklepie, gdzie Laura zostawiła swój samochód.

– Nie zapomnij – powiedziała Laura, ocierając się o niego i zarzucając mu ręce na szyję. – Bądź dzisiaj wieczorem u stóp wzgórza, a skończymy to, co zaczęliśmy przed godziną. I, Matt, nie daj się zauważyć. Tata widział tam ostatnio twoją ciężarówkę i zaczyna zadawać pytania.

Spojrzał na nią, myśląc naraz z niesmakiem o swoim czysto fizycznym pociągu do niej. Była piękną, bogatą, rozpieszczoną egoistką i on o tym wiedział. Pozwolił, żeby go wykorzystywała jak byka rozpłodowego. Pozwolił się wmanewrować w potajemne spotkania i ukradkowe obmacywanki; pozwolił sobie na zniżenie się do skradania się wśród wzgórz, zamiast wchodzić frontowymi drzwiami, jak to niewątpliwie robili inni, akceptowani przez jej środowisko młodzi ludzie.

Nie łączyło ich absolutnie nic poza pociągiem fizycznym. Ojciec Laury, Frederickson, był najbogatszym człowiekiem w Edmunton, a ona była na pierwszym roku w kosztownym college'u na wschodzie. Matt pracował w ciągu dnia w hucie żelaza. W czasie weekendów dorabiał sobie jako mechanik i studiował wieczorowo w lokalnej filii Uniwersytetu Stanu Indiana.

Przechylając się, otworzył drzwiczki ciężarówki z jej strony; jego głos zabrzmiał twardo i nieprzejednanie.

– Albo dzisiaj przyjdę po ciebie do domu, albo zaplanuj sobie wieczór inaczej.

– Ale co ja powiem ojcu, kiedy zobaczy twoją ciężarówkę na podjeździe?

Widząc jej zawiedzione spojrzenie, Matt odpowiedział ironicznie, chłodnym, nieprzeniknionym głosem:

– Powiedz mu, że moja limuzyna jest w naprawie.

ROZDZIAŁ 4

Grudzień 1973

Długa procesja limuzyn posuwała się wolno naprzód, zmierzając ku zadaszonemu wejściu chicagowskiego hotelu Drake. Tu pojazdy zatrzymywały się, żeby młodzi pasażerowie mogli wysiąść.

Odźwierni eskortowali każdą z przybyłych grup z ich samochodów do hotelowego lobby. Żaden z pracowników Drake'a nie okazał rozbawienia ani nie użył protekcjonalnego tonu w odniesieniu do tych młodych gości przybywających w szytych na miarę smokingach i odświętnych kreacjach. Nie były to bowiem zwykłe dzieci przesadnie wystrojone na studniówkę lub przyjęcie weselne, onieśmielone otoczeniem i niepewne, jak się zachować. Były to dzieci najbardziej znaczących rodzin chicagowskich; były zrównoważone i pewne siebie, a jedynym zewnętrznym potwierdzeniem ich młodego wieku był być może radosny entuzjazm, jakim emanowali na myśl o czekającym ich wieczorze.

Mając przed sobą długi sznur prowadzonych przez szoferów limuzyn, Meredith obserwowała wysiadającą młodzież. Tak jak ona wszyscy byli tutaj, żeby wziąć udział w organizowanych co roku przez panią Eppingham, a poprzedzanych kolacją tańcach. Tego wieczoru oczekiwano, że uczniowie pani Eppingham, wszyscy w wieku od dwunastu do czternastu lat, zaprezentują swoje umiejętności towarzyskie. Nabyli i szlifowali te umiejętności w czasie sześciomiesięcznego kursu. Było zrozumiałe, że oczekiwano, że będą się zachowywać jak dorośli, skoro ogłada towarzyska miała im umożliwiać poruszanie się z gracją w wyrafinowanych kręgach społecznych. Z tego to właśnie powodu wszyscy uczniowie, cała pięćdziesiątka ubrana stosownie do okoliczności zostanie formalnie wprowadzona, a następnie podjęta dwunastodaniową kolacją, uwieńczoną tańcami.

Meredith obserwowała przez okna samochodu pogodne i pewne siebie twarze już zebranych w holu. Zauważyła, że jako jedyna przyjechała sama. Inne dziewczęta przyjeżdżały grupkami lub były eskortowane przez starszych braci i kuzynów, którzy już wcześniej ukończyli kursy pani Eppingham. Z zamierającym sercem patrzyła na piękne suknie innych dziewcząt, ich wyszukane fryzury: aksamitne wstążki wplecione we włosy, ozdobne spinki.