Выбрать главу

Farmer spokojnie wyjął papierosa, wsadził go do ust i zapalił; zaciągnąwszy się dwa razy, strzelił niedopałkiem w stronę pontonu.

– Co palisz? – zapytał kołyszący się na wodzie mężczyzna. Widział sylwetkę człowieka opartego o balustradę, ale nie mógł dostrzec jego twarzy.

– Lucky strike’a – rzucił w odpowiedzi farmer.

Zabawa w wymianę haseł była prawdziwym idiotyzmem. Ile innych czarnych pontonów mogło przypłynąć o tej porze od strony Atlantyku i dobić do starego nabrzeża? Prawdziwy idiotyzm, ale jakże ważny!

– Luke? – upewnił się przybysz.

– Sam? – powitał go farmer.

Tamten nie nazywał się Sam, tylko Khamel, ale to nie miało znaczenia.

Khamel nie powiedział nic więcej, zrozumieli się bez słów. Szybko włączył motor i skierował ponton ku plaży. Luke ruszył górą i spotkali się przy półciężarówce. Khamel wrzucił czarną sportową torbę adidasa na tylne siedzenie i zajął miejsce dla pasażera. Luke usiadł za kierownicą. Jechali w milczeniu, ignorując się nawzajem. Nie wymienili ani jednego spojrzenia. Twarz ubranego w czarny golf Khamela, okolona gęstą brodą i przesłonięta ciemnymi okularami, miała złowrogi wyraz. Luke nie chciał mu się przyglądać, choć wiedział, że faceta poszukiwano w dziewięciu krajach.

Gdy przejeżdżali przez most w Manteo, Luke zapalił lucky strike’a i nagle przypomniał sobie, gdzie widział tę twarz. Jeśli dobrze pamiętał, było to jakieś pięć czy sześć lat temu na lotnisku w Rzymie. Spotkali się dokładnie o wyznaczonej porze. Wtedy też nie przedstawili się sobie. Wszystko wydarzyło się w toalecie. Luke – wówczas jako nienagannie ubrany amerykański biznesmen – postawił skórzaną aktówkę pod ścianą obok umywalki, nad którą spokojnie mył ręce. Nagle aktówka zniknęła. Spojrzawszy w lustro, ujrzał oddalającego się szybko mężczyznę – tego samego, który teraz jechał z nim półciężarówką. Wtedy w Rzymie, po upływie półgodziny, bomba w aktówce eksplodowała, zabijając brytyjskiego ambasadora.

W zamkniętych kręgach, w jakich obracał się Luke, imię Khamela wymawiano szeptem. Był to bowiem człowiek o wielu nazwiskach i twarzach, posługujący się wieloma językami, zabójca działający szybko i nie zostawiający za sobą śladów, przemyślny morderca grasujący po całym świecie, terrorysta, którego nikt nie potrafił schwytać.

Jechali na północ wśród zupełnych ciemności. Luke usadowił się wygodniej w fotelu, nasunął kapelusz głęboko na oczy i prowadził samochód ręką luźno opartą na kierownicy. Usiłował przypomnieć sobie zasłyszane historie dotyczące pasażera. W większości były to przerażające opowieści o zamachach terrorystycznych. Sam pomógł w zabójstwie brytyjskiego ambasadora. Khamelowi przypisywano jednak znacznie więcej, jak choćby zorganizowanie zasadzki na siedemnastu izraelskich żołnierzy na Zachodnim Brzegu Jordanu w 1990 roku. Był także jedynym podejrzanym o podłożenie bomby w samochodzie bogatego niemieckiego bankiera. W zamachu – a był to rok 1985 – oprócz bankiera zginęła cała jego rodzina. Mówiło się, że Khamel wziął za tę robotę trzy miliony w żywej gotówce. Większość specjalistów od wywiadu podejrzewała, że był też mózgiem nieudanego zamachu na papieża w roku 1981. Na Khamela zwalano każdy atak terrorystyczny, do którego nikt się nie przyznawał, i każde nie wyjaśnione zabójstwo. Łatwo było go oskarżać, nikt bowiem nie miał pewności, że naprawdę istnieje.

Wszystko to ekscytowało Luke’a. Khamel miał zamiar uderzyć teraz na amerykańskiej ziemi! Luke nie miał pojęcia, kim będą ofiary, wiedział jednak, że popłynie krew nie byle kogo.

O świcie półciężarówka zatrzymała się w Georgetown, na skrzyżowaniu Trzydziestej Pierwszej; M. Khamel złapał sportową torbę i bez słowa wyskoczył na chodnik. Ruszył na wschód. Minął kilka przecznic, wszedł do hotelu Cztery Pory Roku, gdzie w kiosku kupił “Post”, i wjechał windą na szóste piętro. Dokładnie o siódmej piętnaście zastukał do drzwi na końcu korytarza.

– Tak? – odezwał się jakiś nerwowy głos.

– Szukam pana Snellera – powiedział wolno Khamel pozbawioną akcentu, idealną amerykańską angielszczyzną i zakrył kciukiem wziernik w drzwiach.

– Pana Snellera?

– Tak. Edwina F. Snellera.

Gałka w drzwiach pozostała nieruchoma i przez chwilę nic się nie działo. Po kilku sekundach przez szparę u dołu drzwi wysunęła się biała koperta. Khamel podniósł ją.

– W porządku – rzucił na tyle głośno, by mógł go usłyszeć Sneller czy ten, kto podawał się za niego.

– Pokój obok – odezwał się domniemany Sneller. – Będę czekał na telefon.

Mówił jak Amerykanin. W przeciwieństwie do Luke’a nigdy nie widział Khamela i tak naprawdę wcale nie chciał go zobaczyć. Luke, który dwukrotnie spotkał się z zabójcą, miał sporo szczęścia, wciąż ciesząc się życiem.

W pokoju stały dwa łóżka i mały stolik pod oknem. Wcześniej ktoś dokładnie zasłonił okna. Do środka nie przedostawał się ani jeden słoneczny promień. Khamel postawił torbę na łóżku, obok dwóch wypchanych teczek. Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz, a następnie podniósł słuchawkę.

– To ja – powiedział do Snellera. – Co z samochodem?

– Stoi na ulicy. Biały ford z tablicami rejestracyjnymi Connecticut. Kluczyki leżą na stole. – Sneller starannie wymawiał słowa.

– Kradziony?

– Oczywiście, ale ma nowe papiery. Jest czysty.

– Zostawię go na lotnisku Dullesa zaraz po północy. Chcę, żeby został zniszczony, rozumiemy się? – Jego angielski był naprawdę doskonały.

– Dostałem takie polecenie. Zrobię, co mi kazano. – Sneller mówił krótko i nie odbiegał od tematu.

– Podkreślam: to bardzo ważne. Zamierzam zostawić pistolet w samochodzie. Pistolety mają to do siebie, że zostają po nich kule, a samochody widują różni ludzie, dlatego jeszcze raz przypominam, że auto i wszystko, co się w nim znajduje, musi zostać zniszczone. Czy wyrażam się jasno?

– Dostałem takie polecenie – powtórzył Sneller. Nie podobał mu się ten wykład. Nie był nowicjuszem.

Khamel usiadł na krawędzi łóżka.

– Cztery miliony wpłynęły na moje konto przed tygodniem z jednodniowym opóźnieniem. Ponieważ jestem w mieście, chcę dostać następne trzy.

– Zostaną przelane przed południem. Tak jak uzgodniono.

– Owszem, ale ktoś nie trzyma się naszych uzgodnień. Pierwsza rata, proszę nie zapominać, nadeszła z opóźnieniem.

Zarzuty Khamela zirytowały Snellera, a ponieważ zabójca był w pokoju obok, z którego nie powinien wychodzić, zleceniodawca dał upust wściekłości.

– To wina banku, nie nasza – warknął.

Uwaga ta rozwścieczyła Khamela.

– Rozumiem. Żądam przelania następnych trzech milionów na konto w Zurychu, gdy tylko otworzą oddział waszego banku w Nowym Jorku, czyli za dwie godziny. Sprawdzę to.

– W porządku.

– Dobrze. Chcę uniknąć problemów po wykonaniu zadania. Za dwadzieścia cztery godziny będę w Paryżu, a stamtąd polecę prosto do Zurychu. Chcę mieć te pieniądze, kiedy się tam zjawię.

– Będą, jeśli zadanie zostanie wykonane.

Khamel uśmiechnął się do siebie.

– Panie Sneller, zadanie zostanie wykonane przed północą. O ile, rzecz jasna, dostarczyliście mi właściwe dane.

– Jak do tej pory, nic się nie zmieniło. Dzisiaj również nie spodziewamy się nowości. Nasi ludzie pilnują wszystkiego. W teczce są mapy, diagramy, rozkład zajęć i zamówione przez pana artykuły.

Khamel rzucił okiem na dwie leżące za jego plecami teczki. Prawą ręką potarł oczy.

– Muszę się przespać – burknął do telefonu. – Całą dobę jestem na nogach.

Sneller nie wiedział, co odpowiedzieć. Mieli jeszcze dużo czasu i jeśli Khamel pragnie się zdrzemnąć, to on mu w tym nie przeszkodzi. Płacili mu dziesięć milionów.