Выбрать главу

Maxwell pochylił się, dźwignął swój bagaż i skierował się do wyjścia.

Po niespełna trzech krokach zatrzymał się, aby przepuścić wózek holujący zbiornik wypełniony ciemnym płynem. Wewnątrz zbiornika, w mętnej cieczy dostrzegł zarysy jakiegoś przysadzistego stworzenia — prawdopodobnie mieszkańca którejś z planet pokrytych w całości oceanem, choć prawie na pewno nie oceanem wody. Wszystko wskazywało, że był to naukowiec, który przybył na Ziemię z wizytą, może do któregoś z instytutów filozofii albo jednej z placówek naukowych.

Gdy wózek ze zbiornikiem przejechał, Maxwell poszedł dalej, minął drzwi wyjściowe i wkroczył na pięknie brukowaną, opadającą tarasami w dół esplanadę, u stóp której usytuowany był ciąg pasów komunikacyjnych. Z zadowoleniem stwierdził, że nie było kolejki oczekujących, co ostatnio zdarzało się niezbyt często.

Wciągnął głęboko powietrze w płuca — czyste, świeże powietrze z ostrym posmakiem chłodnej jesieni. Wspaniałe powitanie po tygodniach spędzonych w nieruchomej, zatęchłej atmosferze krystalicznej planety.

Ruszył schodami w dół i z daleka już zauważył ogłoszenie, umieszczone na tablicy tuż przy wejściu na pasy komunikacyjne. Olbrzymi napis, wykonany literami staroangielskiego kroju, głosił z dostojeństwem:

WILLIAM SHAKESPEARE, ESQ.

ze Stratford-on-Avon, Anglia

„Jak to się stało, że nie pisałem sztuk?”

Pod egidą Instytutu Czasu

22.10, godz. 20.00 Audytorium Muzeum Czasu

Bilety do nabycia we wszystkich agencjach

— Maxwell! — usłyszał za sobą okrzyk i odwrócił się. Od wyjścia biegł w jego stronę jakiś mężczyzna.

Postawił bagaż, uniósł nieco rękę w geście powitania, lecz opuścił ją powoli, skonstatowawszy, że nie rozpoznaje tego człowieka.

Mężczyzna zwolnił, przechodząc w trucht, a potem szybki chód.

— Profesor Maxwell, nieprawdaż? — spytał, gdy znalazł się bliżej. — Jestem pewien, że się nie mylę.

Maxwell skinął sztywno głową, nieco zmieszany.

— Monty Churchill — przedstawił się tamten, potrząsając ręką profesora. — Spotkaliśmy się przed mniej więcej rokiem na jednym z przyjęć u Nancy Clayton.

— Jak się pan miewa, panie Churchill? — spytał Maxwell dość ozięble.

Teraz przypomniał sobie tego mężczyznę; choć twarz nadal wydawała mu się obca, to odżyło w jego pamięci nazwisko. Chyba prawnik, pomyślał, choć nie pamiętał dokładnie. Tamten zajmował się jakimiś interesami, jakiegoś typu pośrednictwem czy spisywaniem umów. Był jednym z tych, którzy są w stanie zaparafować wszystko, byle tylko klient odpalił im należną dolę.

— Doskonale! — odparł Churchill z radością w głosie. Właśnie wracam z podróży. Z krótkiej podróży, ale to cudownie być z powrotem na Ziemi. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej, dlatego właśnie zawołałem pana. Pierwsza znajoma twarz, jaką widzę od kilku tygodni.

— Bardzo mi miło — odrzekł Maxwell. — Czy wraca pan do miasteczka?

— Tak, właśnie szedłem do pasa komunikacyjnego.

— Nie ma potrzeby — stwierdził Churchill. — Mam tu swój autolot, zaparkowany niedaleko. Wystarczy miejsca dla nas obu. Będzie pan w miasteczku dużo szybciej.

Maxwell zawahał się. Nie lubił tego człowieka, ale kusiła go perspektywa znacznego skrócenia czekającej go podróży. A przecież chciał być w domu tak szybko, jak tylko to możliwe. Czekały na niego sprawy wymagające niezwłocznego wyjaśnienia.

— To bardzo uprzejmie z pańskiej strony — powiedział. Jeżeli rzeczywiście ma pan dość miejsca…

3

Silnik zachłysnął się i zgasł. Z dyszy wydobywały się jeszcze przez chwilę głuche pomruki, po czym nastała cisza. Tylko powietrze uderzało ze świstem w metalową osłonę.

Maxwell spojrzał szybko na siedzącego obok mężczyznę. Churchill zesztywniał, może ze strachu, a może tylko ze zdumienia. Przecież nawet Maxwell doskonale zdawał sobie sprawę, że coś podobnego nie miało prawa się wydarzyć — było po prostu nie do pomyślenia. Tego typu autoloty cieszyły się sławą całkowicie niezawodnych.

Pod nimi znajdowały się poszarpane turnie i skalne urwiska, a drzewa porastające gęsto wzgórza, których wierzchołki sterczały w górę jak włócznie, przytulały się do nagich skał. Po lewej stronie płynęła rzeka — srebrzysta wstążka, wijąca się dnem zalesionej doliny.

Zdawało mu się, że czas zwolnił, wydłużył się, jakby jakaś magiczna siła przemieniła każdą sekundę w minutę. Wraz z rozciągnięciem się czasu przyszła świadomość tego, co ich czeka — chłodna, rzeczowa ocena sytuacji, jakby dokonywana przez obserwatora z zewnątrz, jakby wszystko to dotyczyło kogoś innego, a nie jego samego. Wiedział jednak, gdzieś w zakamarkach jego umysłu tkwiła pewność, że później pojawi się panika, a kiedy ona zapanuje, czas odzyska swój normalny rytm i autolot runie w dół wprost na drzewa i skały.

Pochylił się do przodu i uważnie lustrował rozciągające się przed nimi tereny. W pewnej chwili wzrok jego padł na niewielką polankę, przypominającą maleńką wyrwę, drobną jasnozieloną plamkę w ciemnej ścianie lasu.

Stuknął Churchilla w ramię i wskazał na nią. Ten popatrzył uważnie, po czym skinął głową i zaczął powoli, ostrożnie obracać kołem, jakby nie będąc pewnym reakcji statku, jakby chciał wyczuć najdrobniejszą zmianę kursu.

Autolot zakołysał się nieco, przechylił i wszedł w zakręt. Nadal spadał powoli, ale poddawał się manewrom. Przez moment myśleli, że wymknął się spod kontroli, zaczął ześlizgiwać się bokiem, gwałtowniej tracąc wysokość, lecz szybko wyrównał, szybując w stronę szczeliny między drzewami.

Odnieśli wrażenie, że las runął na nich z niesamowitą prędkością. Ze wszystkich stron otoczyły ich jesienne kolory listowia — nie była to już ciemna plama lasu, ale feeria czerwieni, złota i brązów. Długie, czerwone kopie wierzchołków drzew skierowały się w ich stronę, a okryte złotymi liśćmi ramiona zdawały się wyciągać ku nim, by zamknąć ich w uścisku.

Autolot otarł się o górne gałęzie dębu, zawahał się jakby, prawie zawisł w powietrzu, po czym zaczął się ześlizgiwać w kierunku przygodnego lądowiska na niewielkiej, śródleśnej polanie.

Polanka czarodziejek, pomyślał Maxwell. Sala taneczna wróżek, która chwilowo musiała im służyć za lądowisko. Odwrócił na moment głowę, spojrzał na Churchilla skupionego nad przyrządami, a następnie znów wbił wzrok w zbliżającą się plamkę jasnej zieleni.

Pomyślał, że powinna być gładka, pozbawiona wyboi, dziur czy jakichkolwiek innych nierówności. Pamiętał, że plany rozmieszczenia zieleni w Rezerwacie mówiły wyraźnie o wyrównywaniu powierzchni polan.

Pojazd uderzył o ziemię, odbił się i przez przerażający moment zakołysał w powietrzu. Po chwili jednak opadł ponownie i zaczął sunąć łagodnie po murawie. Drzewa na drugim, odległym końcu polany zbliżały się do nich z niezwykłą szybkością.

— Trzymaj się! — krzyknął Churchill. W tej samej chwili wehikuł obrócił się, zakręcił i zaczął ostro hamować. Zatrzymał się zaledwie cztery metry od linii drzew zamykających polanę.

Siedzieli w milczeniu. Otaczała ich głucha cisza, która zdawała się przykrywać ich szczelnym, jakby namacalnym pancerzem, będącym integralną częścią kolorowego lasu i skalistego urwiska.

— Udało się — przerwał ciszę Churchill.

Uniósł się z fotela, otworzył właz i wyskoczył na zewnątrz. Maxwell pośpieszył za nim.

— Nie mogę zrozumieć, co się stało? — zastanawiał się głośno Churchill. — To bydlę ma w sobie więcej obwodów zabezpieczających, niż kiedykolwiek byłbym w stanie sobie wyobrazić. Oczywiście, można zostać trafionym przez piorun, czy też rozbić się na skałach, podobne wypadki mogą się przydarzyć. Można także wpaść w trąbę powietrzną i kręcić się w kółko, co także nie jest wykluczone. Ale silnik nie ma prawa zgasnąć! Nigdy! Można go zatrzymać jedynie wyłączając!