Выбрать главу

Sybille drży. Jest to jej pierwsza dłuższa wyprawa poza Zimne Miasto, jej pierwsza wyprawa do świata żywych od czasu ożywienia i wyczuwa groźne wibracje toczącego się wokół życia. Park otoczony jest małymi, miłymi domkami pięknie utrzymanymi. Dzieci mkną na rowerach uliczkami. Tuż przed nią gracze wesoło uderzają w piłki. Małe, żółte wózki golfowe z niezmordowaną energią wędrują po wzniesieniach i zapadliskach pola. Wokół są całe gromady turystów, którzy podobnie jak ona i Zacharias przyszli, by obejrzeć indiańskie kurhany. Biegają psy. Wszystko to wydaje się jej groźne, nawet roślinność — gęsta trawa, wypielęgnowane krzewy, drzewa z burzą listowia i zwisającymi nisko gałązkami. Wszystko ją niepokoi. Obecność Zachariasa też nie dodaje jej otuchy. On też wydaje się zbyt podekscytowany. Twarz ma rozpaloną, a gesty zbyt gwałtowne, gdy wskazuje na wzgórki o płaskich szczytach, pokryte trawą garby i grzbiety układające się w ogromne koło i ośmiokąt pradawnego pomnika. Oczywiście, te pagórki stanowią istotą jego życia, nawet teraz w pięć lat po śmierci. Ohio było jego Zanzibarem.

— …kiedyś zajmowało cztery mile kwadratowe. Ogromny ośrodek ceremonii odpowiadający Chichen Itza, Luksorowi… — przerwał. Wreszcie dotarło do niego, że ona źle się tu czuje. Ta świadomość rozproszyła jego zapał archeologiczny.

— Jak się tu czujesz? — pyta łagodnie.

Ona uśmiecha się odważnie. Zwilża wargi. Odwraca głowę w kierunku grających w golfa, w kierunku turystów, w kierunku pięknych, małych domków na obrzeżu parku. Wstrząsa nią dreszcz.

— To wszystko zbyt radosne, prawda?

— Zbyt radosne — potwierdza.

Radosne. Tak. Małe, pogodne miasteczko jak z okładki tygodnika, miasteczko izby handlowej. Newark spoczywa spokojnie na łonie morza czasu. Po wyglądzie samochodów może to być rok 1980, 1960 lub 1940. Tak. Macierzyństwo, baseball, szarlotka, kościół co niedziela. Tak. Zacharias kiwa głową i wykonuje gest, który ma ją pocieszyć.

— Chodź — mówi szeptem. — Wejdźmy do środka tego kompleksu. Po drodze opadnie z nas wiek dwudziesty.

Brutalnym, królewskim krokiem rusza przez pole golfowe. Długonoga Sybille musi się wysilić, żeby dotrzymać mu kroku. Po chwili są wewnątrz kompleksu. Wchodzą do świętego ośmiokąta. Wtargnęli do lochu przeszłości i od razu Sybille czuje, że udało się im przekroczyć przedsionek między życiem i śmiercią. Jak tu spokojnie! Czuje potężną obecność sił śmierci i te ciemne duchy łagodzą jej niepokój. Wtargnięcie do świata żywych na terenach należących do umarłych staje się symboliczne. Nie widać już domków otaczających park, grający w golfa są już tylko głupkowatymi, bezcielesnymi cieniami, wózki golfowe są jak pracowite owady, a wędrujący tu i ówdzie turyści są niewidoczni.

Ogrom i symetria tego pradawnego miejsca wywierają na niej wielkie wrażenie. Jakie duchy tu śpią? Zacharias przywołuje je wymachując rękami jak magik. Słyszała od niego już tak wiele o tych ludziach. Jak oni siebie nazywali? Czy kiedykolwiek się dowiemy? Kto wzniósł te ziemne pagórki dwadzieścia wieków temu? Teraz on przywołuje ich dla niej gestami i niecierpliwymi słowami. Szepcze gwałtownie:

— Czy ich widzisz?

I ona rzeczywiście ich widzi. Opada mgła. Pagórki ożywają. Pojawiają się ich budowniczowie. Wysocy, szczupli, silni, prawie nadzy, odziani tylko w lśniące miedziane napierśniki, noszą naszyjniki z krzemiennych kółek, ozdoby z kości, miki i skorupy żółwia, ciężkie łańcuchy lśniących wielkich pereł, pierścienie z kamienia i terakoty, naramienniki z zębów niedźwiedzia i pantery, metalowe kolczyki i przepaski na biodra z futer. Są kapłani w szatach tkanych w skomplikowane wzory, są wodzowie w koronach z miedzianych prętów z lodowatą powagą poruszający się aleją, wzdłuż której wznoszą się ziemne ściany. Oczy tych ludzi lśnią energią. Jakaż to niezmiernie żywotna i bogata kultura! Sybille jednak nie odpycha ich pulsujący wigor, ponieważ jest to wigor zmarłych, witalność tych, którzy zniknęli. Zacharias szepcze do niej:

— Chodź, pójdziemy za nimi.

Sprawia, ze to wszystko staje się dla niej rzeczywiste. Poprzez swą przebiegłą umiejętność otwiera jej dostęp do wspólnoty zmarłych. Jak łatwo było jej cofnąć się w czasie! Oto dowiedziała się, że teraz może w dowolnym miejscu dotrzeć do zamkniętej przeszłości. To tylko teraźniejszość jest otwarta i trudna do przewidzenia. Ona i Zacharias płyną przez zamgloną łąkę. Nie odczuwają, że ich stopy dotykają łąki, opuszczają ośmiokąt, wędrują długą trawiastą drogą do kurhanów na skraju dębowego lasu. Wchodzą na rozległą polanę. Na środku ziemia została pokryta gliną przysypaną następnie piaskiem i drobnym żwirem. Na tym fundamencie stoi dom śmierci, czworoboczna budowla bez dachu ze ścianami utworzonymi z powbijanych w ziemię pali. Wewnątrz znajduje się niska, gliniana platforma, na której stoi prostokątna trumna wyciosana z pnia drzewa, a w niej widać dwa ciała. Młody mężczyzna i młoda kobieta leżą obok siebie. Ciała wyciągnięte sztywno, piękne nawet po śmierci. Odziani są w miedziane napierśniki, mają miedziane kolczyki, bransolety i naszyjniki ze lśniących, żółtawych zębów niedźwiedzia.

Czterech kapłanów staje w czterech rogach domu śmierci. Ich twarze zasłonięte są groteskowymi, drewnianymi maskami, z których sterczą wielkie rogi. W rękach mają różdżki dwumetrowej długości, podobne do pewnego gatunku trujących grzybów, wykonane z drewna obitego miedzią. Jeden z kapłanów rozpoczyna chrapliwą, rytmiczną pieśń. Wszyscy czterej podnoszą swoje różdżki i gwałtownie je opuszczają. To jest sygnał. Zaczyna się składanie przedmiotów przeznaczonych do grobu. Szeregi żałobników zgiętych pod ciężkimi workami zaczynają zbliżać się do domu śmierci. Nie płaczą. Są nawet radośni. Na twarzach maluje się ekstaza, oczy im błyszczą. Ci ludzie wiedzą to, o czym zapomniały późniejsze kultury, że śmierć nie jest zakończeniem, ale raczej naturalną kontynuacją życia. Należy zazdrościć przyjaciołom, którzy odeszli. Zostają uhonorowani bogatymi darami, tak aby w przyszłym świecie żyli jak królowie. Z worków wyłaniają się samorodki miedzi, żelazo z meteorytów, srebro, tysiące pereł, paciorków z muszli, paciorków z miedzi i żelaza, drewniane i kamienne guziki, kolczyki, grudy i okruchy obsydianu, podobizny zwierząt wyrzeźbione z łupka, kości i skorupy żółwia, ceremonialne miedziane siekiery i noże, arkusze miki, ludzkie szczęki wyłożone turkusami, ciemne, prymitywne wyroby garncarskie, kościane igły, zwoje tkanin, skręcone węże wymodelowane z ciemnego kamienia, cały zalew prezentów układanych wokół ciał, a nawet bezpośrednio na nich.

Wreszcie prezenty zapełniają grób. Kapłani znowu dają znak. Podnoszą różdżki i żałobnicy cofają się na skraj polany, tworzą koło i zaczynają śpiewać posępny, wibrujący hymn pogrzebowy. Zacharias zaczyna po chwili śpiewać z nimi bez słów, upiększając melodię melizmatami. Jego głos to bogaty basso cantante, tak niezwykle piękny, że Sybille jest wzruszona i patrzy na niego z podziwem. Nagle przerywa śpiew, zwraca się do niej, dotyka jej ramienia, nachyla się i mówi:

— Ty też śpiewa.

Sybille przytakuje z wahaniem. Przyłącza się do śpiewu. Z początku niepewnie i z gardłem ściśniętym zakłopotaniem. Po chwili jednak czuje, że staje się częścią rytuału i czuje przypływ pewności siebie. Jej wysoki, czysty sopran wznosi się świetliście ponad inne głosy.

Rozpoczyna się kolejny rytuał. Chłopcy wypełniają dom śmierci wszelkiego rodzaju łatwopalnymi materiałami — patyki, gałęzie, grube konary składane są na stos, aż dom śmierci niknie z oczu, a kapłani dają znak zakończenia. Wtedy z lasu wychodzi kobieta niosąca zapaloną pochodnię. Dziewczyna jest całkiem naga. Jej szczupłe ciało jest pomalowane w dziwaczne zielone i czerwone poziome pasy na piersiach, pośladkach i udach, a długie, lśniące czarne włosy płyną za nią jak płaszcz. Podbiega do domu śmierci. Bez tchu dotyka pochodnią chrustu tu i tam, tańcząc dziko, aż wreszcie rzuca płonącą pochodnię na szczyt stosu. Płomienie buchają gwałtownie ku niebu. Sybille czuje żar ognia. Ogień szybko trawi stos i dom śmierci.