Выбрать главу

Najlepsze z nocy w gremlinie były te z Lee i Merrin jednocześnie. Lee wciskał się na tylne siedzenie – był z natury dżentelmenem i zawsze pozwalał Merrin siadać obok Iga – a potem się kładł z dłonią na czole, w pozie Oscara Wilde'a spoczywającego w udręczeniu na szezlongu. Jechali do kina samochodowego Paradise, pili piwo, a szaleńcy w maskach hokejowych gonili półnagie nastolatki, które padały pod piłą łańcuchową wśród aplauzu i ryków klaksonów. Merrin nazywała to „podwójną randką"; Ig był z nią, a Lee ze swoją prawą ręką. Dla niej połowa zabawy polegała na naśmiewaniu się z Lee, ale gdy zmarła jego matka, Merrin pierwsza zjawiła się u niego i trzymała go w objęciach, gdy płakał.

Przez ułamek chwili Ig pomyślał, czyby nie wpaść do Lee; kiedyś przyjaciel wyciągnął go raz z głębiny, może zrobi to znowu. A potem przypomniał sobie o tym, co Glenna wyznała mu przed godziną, nad pączkami: „Poniosło mnie i mu obciągnęłam, na oczach paru facetów i w ogóle". Ig usiłował poczuć to, co powinien poczuć, znienawidzić ich oboje, ale nie potrafił z siebie wykrzesać nawet marnej urazy. Miał w tej chwili inne zmartwienia. Wyrastały mu z głowy.

A zresztą Lee nie zadał mu ciosu w plecy, nie wyszarpnął spod niego ukochanej – Ig nie kochał Glenny i nie sądził, żeby ona kiedykolwiek go kochała, a z Lee coś ją łączyło, bardzo dawno temu byli parą.

Możliwe, że przyjaciele nie robią sobie takich rzeczy, ale Lee i Ig już się nie przyjaźnili. Po śmierci Merrin Lee Tourneau od niechcenia, bez jawnego okrucieństwa odciął się od Iga. W dniach tuż po znalezieniu ciała Merrin zdarzały się jakieś wyrazy cichego, szczerego współczucia, lecz żadnych zapewnień, że Ig może na niego liczyć, żadnych propozycji spotkania. Przez tygodnie i miesiące, które nastąpiły potem, Ig zauważył, że to on dzwoni do Lee, nigdy odwrotnie, i że Lee nie stara się podtrzymać rozmowy. Lee zawsze trzymał go na dystans, dlatego do Iga nie od razu dotarło, jak totalnie i kompletnie został porzucony. Ale po jakimś czasie rutynowe wykręty Lee, by nie przyjeżdżać, nie spotykać się, zaczęły dawać do myślenia i Ig dodał wreszcie dwa do dwóch. Może nie miał wyczucia do ludzi, lecz w rachunkach był dobry. Lee pracował jako asystent kongresmena z New Hampshire i nie mógł utrzymywać znajomości z głównym podejrzanym w sprawie o morderstwo na tle seksualnym. Nie podzieliły ich kłótnie ani brzydkie sytuacje. Ig to zrozumiał, dał za wygraną, nie chowając urazy. Lee – biedny, półślepy, pilny Lee – miał przyszłość. Ig nie.

Może dlatego, że myślał o plaży, zatrzymał się przy Knowles Road, przed mostem Old Fair Road. Jeśli szukał miejsca, żeby się utopić, nie mógłby znaleźć lepszego. Plaża biegła trzydzieści metrów ku nurtowi, po czym znikała pod rwącą błękitną wodą. Mógłby wypchać kieszenie kamieniami i wejść do rzeki. Mógłby także skoczyć z mostu, był wystarczająco wysoki. Prosto na kamienie, nie do rzeki, jeśli ma się udać. Skrzywił się na samą myśl o uderzeniu. Usiadł na masce samochodu i słuchał szumu ciężarówek pędzących w górze na południe.

Przyjeżdżał tu wiele razy. Tak jak stara odlewnia przy szosie numer siedemnaście, plaża była celem ludzi zbyt młodych, żeby mieć jakiś cel. Przypomniał sobie jeden raz z Merrin, jak złapał ich deszcz i schronili się pod mostem. Chodzili wtedy do liceum. Żadne z nich nie umiało prowadzić i nie mieli samochodu, w którym mogliby się schronić. Podzielili się przemoczonym koszykiem smażonych małży, siedząc na zarośniętym brukowanym zboczu pod mostem. Było tak zimno, że z ust buchała im para, a on trzymał zimne, zlodowaciałe dłonie Merrin.

Znalazł poplamioną gazetę sprzed dwóch dni. Kiedy znudziło ich czytanie, Merrin powiedziała, że powinni zrobić z nią coś twórczego. Coś, co podniesie na duchu wszystkich na całym świecie, stojących nad rzeką w deszczu. Pobiegli po zboczu w mżawce, kupili urodzinowe świeczki w 7-Eleven i wrócili. Merrin pokazała mu, jak się robi stateczki ze stron gazety, zapalili świeczki, umieścili je na stateczkach i po kolei puścili je na fale, w deszczu i gęstniejącym zmroku – długi szereg płomyków migoczących spokojnie w mokrych ciemnościach.

– Razem jesteśmy twórczy – powiedziała; jej zimne wargi tak bardzo zbliżyły się do jego ucha, że zadrżał. Jej oddech pachniał małżami. Nieustannie dygotała, walcząc z atakiem śmiechu. – Merrin Williams i Iggy Perrish udoskonalają świat każdym kolejnym papierowym stateczkiem!

Albo nie zauważyła, albo postanowiła nie dostrzegać, że łódeczki wypełniają się deszczem i toną niespełna sto metrów dalej, a świeczki gasną.

Przypominanie sobie, co się wydarzyło i jaki wtedy był, zatrzymało ten szalony, nieopanowany wir myśli w jego głowie. Po raz pierwszy tego dnia zdołał się zastanowić, bez paniki przeanalizować, co się z nim działo.

Znowu rozważył możliwość, że stracił kontakt z rzeczywistością, że wszystko, co go dziś spotkało, to wytwór jego wyobraźni. Nie po raz pierwszy pomyliłby fantazję z prawdziwym życiem, a wiedział z doświadczenia, że ma szczególną skłonność do nieprawdopodobnych religijnych halucynacji. Nie zapomniał tamtego popołudnia w zmyślonym domku. Przez osiem lat nie było dnia, żeby o tym nie myślał. Oczywiście jeśli ten domek na drzewie był zmyślony – a tylko takie wyjaśnienie miało sens – to nie tylko przez niego. On i Merrin odkryli go razem, a to, co się tam wydarzyło, było jednym z tajnych jedwabistych węzłów, które ich ze sobą związały, czymś, nad czym można się było zastanawiać, gdy jazda samochodem w środku nocy stawała się nudna albo gdy ze snu wyrwał ich grzmot i żadne nie mogło znowu zasnąć.

– Wiem, że to możliwe, by ludzie mieli taką samą halucynację – powiedziała kiedyś Merrin. – Ale nigdy nie sądziłam, że należę do tego typu.

Mógł sobie myśleć, że jego rogi to tylko szczególnie uporczywe i przerażające złudzenie, skok w szaleństwo, na który od dawna się zanosiło. Problem polegał na tym, że nie mógł się wyrwać z tego, co wydawało mu się rzeczywistością. Na nic nie przydawało się mówienie, że to wszystko tylko mu się wydaje, skoro i tak się działo. Wiara nie była tu do niczego potrzebna, niewiara nie miała znaczenia. Dotykał rogów za każdym razem, gdy podnosił do nich rękę. A nawet kiedy ich nie dotykał, czuł obolałe, wrażliwe czubki wystawione na chłodny wiatr od rzeki. Miały przekonującą, dosłowną twardość kości.

Zatopiony w myślach, nie usłyszał zjeżdżającego z góry radiowozu. Kierowca zatrzymał się ze zgrzytem za gremlinem i włączył na chwilę syrenę. Igowi serce zabiło boleśnie; odwrócił się szybko. Jakiś policjant wychylał się z okna po stronie pasażera.

– Co tam, Ig? – spytał. Nie jakiś policjant, tylko policjant Sturtz. Miał krótkie rękawy, eksponujące jego muskularne ramiona, opalone na złocisty brąz od ciągłego wystawiania na słońce. Koszulka była obcisła, a on – przystojny. Z tymi rozwichrzonymi jasnymi włosami i oczami ukrytymi za lustrzanymi okularami mógłby się znaleźć w reklamie papierosów.