Выбрать главу

Ig zawsze lubił słuchać gry ojca. Powiedzieć, że ojciec grał, wydawało się niemal błędem. Było na odwrót – to trąbka grała na nim. Jego policzki wydymały się i klęsły, jakby to w niego wdmuchiwano powietrze, złote wentyle zdawały się chwytać go za palce jak magnesy przyciągające opiłki żelaza, zmuszały je do tańca w niespodziewanych, oszałamiających zrywach. Zamykał oczy i pochylał głowę, kołysał biodrami, jakby wkręcał tors jak świder w sam rdzeń swojego jestestwa, wydobywając muzykę gdzieś z głębin brzucha.

Starszy brat Iga poszedł z zapałem w ślady ojca. Terence co wieczór występował w telewizji jako gwiazda własnego wieczornego programu rozrywkowego „Hothouse", który pojawił się znikąd i rozmazał po podłodze resztę wieczornej konkurencji. Terry grał na trąbce w warunkach niebezpiecznych dla życia i zdrowia, zagrał „Ring of Fire" w ognistym kręgu z Alanem Jacksonem, a „High and Dry" z Norah Jones w zbiorniku z wodą. Brzmiał średnio, ale widowisko było pierwsza klasa. Terry miał ostatnio dobrą passę.

Miał też własny styl gry, inny od ojca. Jego pierś napinała się tak bardzo, że wydawało się, iż lada chwila strzeli mu guzik u koszuli. Oczy wychodziły mu z orbit, tak że wyglądał na wiecznie zdziwionego. Kołysał się w przód i tył jak wańka-wstańka. Twarz promieniała mu szczęściem i czasami wydawało się, że jego trąbka się śmieje. Odziedziczył po ojcu najcenniejszy talent: im dłużej ćwiczył, tym numer wydawał się mniej wypracowany i stawał się bardziej naturalny, zaskakujący i pełen życia.

Jako nastolatek Ig nie znosił słuchać gry brata i wymyślał najróżniejsze wymówki, żeby wykręcić się od pojechania z rodzicami na występ Terry'ego. Z zazdrości dostawał bólu brzucha, nie mógł zmrużyć oka w nocy przed wielkim koncertem brata w szkole i potem, w miejscowych klubach. A już zwłaszcza nie znosił słuchać Terry'ego razem z Merrin, nie mógł znieść jej zachwytu, patrzeć, jak porywa ją jego muzyka. Kiedy kołysała się do rytmu swinga Terry'ego, Ig wyobrażał sobie, że jego brat wyciąga niewidzialne ręce do jej bioder. Ale z tego też już wyrósł. I to dawno. Teraz cieszyła go tylko jedna chwila dnia – oglądanie „Hothouse", kiedy Terry grał.

Ig też by grał, gdyby nie astma. Nie potrafił nabrać dość powietrza, żeby zadąć w trąbkę. Wiedział, że ojciec chciał, by został muzykiem, ale kiedy Ig dął, brakowało mu tlenu, w piersi czuł mdlący skurcz, a przed oczami robiło mu się ciemno. Raz zemdlał z wysiłku.

Kiedy stało się jasne, że z trąbką mu nie wyjdzie, próbował grać na fortepianie, ale też szło mu kiepsko. Nauczyciel, przyjaciel ojca, był pijakiem z przekrwionymi oczami, cuchnącym fajkowym dymem. Kazał Igowi samemu ćwiczyć jakiś beznadziejnie trudny utwór, a sam szedł do sąsiedniego pokoju, żeby się zdrzemnąć. Potem matka zaproponowała grę na kontrabasie, ale Ig stracił już zainteresowanie instrumentami. Zainteresował się Merrin. Kiedy był w niej zakochany, nie potrzebował rodzinnych występów.

W końcu będzie musiał się zobaczyć z ojcem i matką, no i z Terrym też. Jego brat był w mieście, przyleciał nocnym lotem na osiemdziesiąte urodziny babci, bo „Hothouse" miał wakacyjną przerwę w emisji. Terry wrócił do Gideon po raz pierwszy od śmierci Merrin i nie zamierzał zostać długo, wracał pojutrze. Ig nie miał mu za złe pragnienia szybkiej ucieczki. Ten skandal wybuchł w chwili, gdy program zaczynał zyskiwać popularność i mógł kosztować Terry'ego wszystko. Dobrze o Terrym świadczyło, że w ogóle przyjechał do Gideon, gdzie ktoś mógłby mu zrobić zdjęcie z bratem mordercą – zdjęcie, za które „Enquirer" zapłaciłby co najmniej tysiąc. Ale Terry nie wierzył w winę Iga. Był jego najgłośniejszym i najzapalczywszym obrońcą w czasach, gdy jego stacja wolałaby, żeby ograniczył się do cierpkiego „Bez komentarza".

Ig mógłby ich unikać, ale wcześniej czy później musiał podjąć ryzyko spotkania z nimi. Może, myślał, z rodziną będzie inaczej. Może są na mnie odporni i ich tajemnice pozostaną tajemnicami. Kochali go, a on ich. Miłość musi coś znaczyć. Może przynajmniej nauczy się to kontrolować, jakoś to wyłączać, cokolwiek znaczy to „to". Może rogi znikną. Pojawiły się bez ostrzeżenia, więc może tak samo pójdą w diabły?

Przesunął dłonią przez cienkie, rzednące włosy – rzednące w wieku dwudziestu sześciu lat! – i ścisnął głowę obiema rękami. Nienawidził tej gorączkowej gonitwy myśli, tego desperackiego pędu. Niechcący musnął rogi i krzyknął ze strachu. Na usta cisnęły mu się słowa „Boże, błagam, Boże, spraw, żeby znikły…", ale ugryzł się w język i nic nie powiedział.

Czuł dreszcz pełznący mu po ramionach. Skoro stał się diabłem, to czy mógł jeszcze wzywać Boga? Czy strzeli w niego piorun, czy roztrzaska go w białym blasku? Czy spłonie?

– Boże – szepnął.

Nic się nie wydarzyło.

– Boże, Boże, Boże.

Przechylił głowę, czekając na jakąś reakcję.

– Błagam, Boże, niech znikną. Przepraszam, jeśli wczoraj czymś Cię wkurzyłem. Byłem pijany i zły.

Wstrzymał oddech, uniósł oczy, spojrzał na siebie w lusterku wstecznym. Rogi nie znikły. Zdążył się już do nich przyzwyczaić. Stały się częścią jego głowy. Sama myśl o tym przejęła go dreszczem wstrętu.

Kątem oka dostrzegł jakąś białą smugę znikającą po prawej stronie. Szarpnął kierownicą i zatrzymał samochód przy krawężniku. Jechał bezmyślnie, nie zwracając uwagi na otoczenie, nie mając pojęcia, gdzie się znalazł. Niechcący przybył do kościoła pod wezwaniem Świętego Serca Maryi, do którego przez dwie trzecie swego życia chodził razem z rodziną i w którym po raz pierwszy ujrzał Merrin Williams.

Wyschło mu w ustach. Nie był w tym kościele, ani w żadnym innym, od śmierci Merrin, nie chciał się mieszać z tłumem, wystawiać się na spojrzenia innych parafian. Nie chciał się też pogodzić z Bogiem; uważał, że to Bóg powinien się pogodzić z nim.

Może gdyby tam wszedł i zaczął się modlić, rogi by znikły. A może… może ojciec Mould wiedziałby, co zrobić. Wtedy Ig zyskałby jakieś wsparcie.

Ojciec Mould mógłby być odporny na działanie rogów. Czy ktokolwiek zdoła stawić opór ich mocy lepiej od duchownego? Miał Boga po swojej stronie i ochronę bożego domu. Może dałoby się zamówić egzorcyzmy. Ojciec Mould musiał znać odpowiednich ludzi. Chlapnięcie święconą wodą, parę zdrowasiek i wszystko wróci do normy.

Ig zostawił gremlina przy krawężniku i ruszył betonową dróżką do Świętego Serca. Już sięgał do drzwi, ale zastanowił się i cofnął dłoń. A jeśli od dotknięcia klamki ręka stanie mu w ogniu? A jeśli nie będzie mógł wejść? A jeśli przy próbie przekroczenia progu jakaś mroczna moc go odepchnie, rzuci na wznak? Zobaczył samego siebie, potykającego się w nawie, z dymem buchającym spod kołnierza koszuli, z oczami wychodzącymi z orbit jak w kreskówce, wyobraził sobie duszności i przeszywający ból.

Zmusił się, by wyciągnąć rękę i ująć klamkę. Jedno skrzydło drzwi ustąpiło pod dotykiem jego dłoni – dłoni, której nie ogarnął ogień ani żar, nie przeszył ból. Ig spojrzał w mrok nawy, na rzędy ciemnych lśniących ławek. Pachniało tu starym drewnem i starymi psałterzami o wypłowiałych na słońcu skórzanych okładkach i zetlałych stronach. Ig zawsze lubił ten zapach i z zaskoczeniem się przekonał, że nadal go lubi, nie krztusi się nim.