Выбрать главу

Joanna Papuzińska

Rokiś

***

A GDZIE JA SIĘ, BIEDNIUTEŃKI PODZIEJĘ

Rozdział pierwszy

Dziwne skutki budowy autostrad, czyli o tym, jak tata siedział na wierzbie

– Głupie, głupie baby! – powiedział głośno tata do kępy przydrożnych jeżyn i znowu przyśpieszył kroku.

Ale zza zakrętu szosy wyjechał szaroniebieski autobus i nieubłaganie zaczął się zbliżać do przystanku, od którego tatę oddzielał jeszcze spory kawał wąskiej i wyboistej ścieżki. Tato puścił się pędem, ale po kilkunastu krokach – chrup! coś prztyknęło mu w lewym kolanie, które zawsze płatało figle wtedy, gdy się śpieszył, i tata musiał zwolnić kroku. Autobus zajechał na przystanek. Dwaj chłopcy z teczkami podnieśli się ze ścierniska, wskoczyli do środka i zatrzasnęli za sobą drzwi. Autobus wypuścił szarofioletowe kłębki dymu z rury wydechowej i pojechał sobie tam, gdzie miał jechać, pozostawiając tatę na szosie.

Żółta tabliczka z napisem: „Godziny odjazdu” zawiadamiała, że następny autobus odjeżdża o 18.45. Prawie za trzy godziny!

– Głupie baby zawsze doprowadzały mnie do rozpaczy! – jęknął tato i rozejrzał się dookoła.

Wąską szosę przerabiano właśnie na dwupasmową autostradę. Rano, gdy tata wysiadał z autobusu, pracowali tu robotnicy z wielką, okrągłą mechaniczną piłą. Piła śpiewała cienko i smutno, przecinając, jeden po drugim, pnie starych wierzb rosnących przy szosie. Teraz było tu cicho i pusto. Ścięte wierzby leżały rzędem wzdłuż drogi.

Tato pokuśtykał do jednej z nich, usiadł i wyciągnął z teczki drugie śniadanie.

– Och, już ja je opiszę! – mruczał między jednym a drugim kęsem kanapki. – Pani urzędniczka od oświaty i pani urzędniczka od zdrowia! Ośrodek zdrowia nie może pogodzić się z radą narodową, kto powinien przywozić do szkoły w tej oto wsi panią dentystkę, która leczy dzieciom zęby! Kłócą się już cztery lata, pani dentystka nie przyjeżdża, a dzieci mają zęby dziurawe! Próchnicę! – tato ze złością trzasnął pięścią w wierzbową korę, aż ze zmurszałego pnia sypnęła się garść pyłu.

– A jeszcze do tego gadają obydwie tyle, że spóźniam się na autobus, i o której ja teraz wrócę z terenu? Kaśka znów zostanie sama w domu na cały wieczór!

I tata wydobył swój dziennikarski notatnik, żeby zapisać zdania, które układały mu się w głowie.

– Najpierw tytuł: „Spróchniała biurokracja i spróchniałe zęby”. Dobre, co? CO? E, nie, do niczego… Czytelnicy będą śmiać się z autora, a nie z osób opisanych w artykule… „Biurokracja tamą postępu na wsi”. To znów brzmi nieciekawie.

Odłożę tytuł na potem. Zresztą i tak już zaraz zrobi się szaro. Przecież to już jesień! – zamyśla się tata.

Kiedy tata sam był małym wiejskim chłopcem, nie lubił o zmroku chodzić drogą wysadzoną wierzbami. W wypróchniałej dziupli mieszkał diablik Rokita. Wieczorem lubił Rokita zaczaić się na przechodzących chłopców, a jeszcze bardziej na dziewczynki, i wrzasnąć im nagle za uchem: – Huź-ha!!! – głosem tak straszliwym, że koszula na plecach robiła się mokra ze strachu, a nogi pędziły tak szybko przed siebie, jakby tam, w domu, nie wiedzieć jakie góry złota czekały na człowieka!

– Miało to licho pomysły, miało!

Organista, chciwiec i skąpirus, co sobie dziurę w ścianie wyskrobał i w niej, za świętym obrazkiem, pieniądze trzymał, nigdy przez niego spokoju nie miał. Rokita po nocy koło organistówki tupał, sam ze sobą się zmawiał, że to niby kilka złodziejaszków się zakrada. Organista z łóżka wyskakiwał, przed obrazkiem klękał i do świętych się modlił, żeby go przed kradzieżą ratowali. Kiedy koguty zapiały – Rokiś do dziupli wracał i cały dzień odsypiał, a organista, ledwie nogami powłócząc, musiał się brać do kościelnej roboty…

Tata zawinął się lepiej płaszczem, bo dreszcz po nim przeleciał. I znów zamyślił się nad swoją dziennikarską sprawą.

– Idiotyczna historia! – powiedział głośno sam do siebie. – Na takie baby to nawet diabeł nie pomoże!

– Ciekaw jestem, dlaczego diabeł ma zawsze wszystkim pomagać, a diabłu to nikt nigdy? – wykrzyknął z goryczą za plecami taty jakiś skrzypiący i skrzekliwy głos.

– Co za licho? – rozejrzał się wokół siebie tata.

– Wierzbowe! Nie poznajesz?

Zachrobotało w zbutwiałym pniu wierzby, na której siedział, i z otworu, którego tato nawet nie zauważył, wygramoliło się czarne, chude, kosmate, rogate i ogoniaste stworzenie, całe osypane brązowym próchnem.

– Rokita? – krzyknął tata zdumiony i dla wszelkiej pewności uszczypnął się cichaczem w łydkę, gdyż jest to podobno gwarantowany sposób na sprawdzenie, czy się śpi, czy nie.

– Nie masz się co szczypać! To naprawdę ja, a raczej mój cień, moje nędzne resztki! – odpowiedziało licho żałośnie i przysiadłszy obok taty na pniu, zaczęło rozcierać sobie łepetynę, a właściwie sterczący na niej wielki i okrągły guz.

– Widzisz? – stęknęło wskazując guza. – Nie dość, że mnie, prawowitego właściciela tej wierzby, pozbawili bez pytania dachu nad głową, to jeszcze zaskoczyli mnie podstępem, we śnie! Gruchnąłem o ziemię razem z moją chałupą i niewiele brakowało, a miałbym wszystkie kości połamane! Czy to jest sprawiedliwość?

Tata, jako dziennikarz, przyzwyczajony był do różnych najdziwniejszych przygód, jakie go spotykały w podróżach, toteż zaczynał już odzyskiwać przytomność umysłu. Nie wierzył wprawdzie w diabły już od chwili, kiedy skończył dwanaście łat, ale skoro widzi na własne oczy?

„Na pewno okaże się, że to jednak sen – pomyślał. – Ale przecież i we śnie też trzeba się umieć zachować!”

– Nie masz się o co złościć – powiedział więc pojednawczo do swego dziwacznego towarzysza. – Czemuś tak mocno spał? Nie wiedziałeś, że tu będzie autostrada?

– Autostrada – trada – rada!!! – wrzasnęło licho tak wściekle, że aż gawron, siedzący na sąsiedniej wierzbie, stracił ze strachu równowagę i z wielkim trudem, młócąc ciężko skrzydłami, zdołał utrzymać się na gałęzi. – Słyszę to już bez przerwy od kilku lat! Zabieram wtedy manatki i szukam innej drogi i innej wierzby! Ale ta była ostatnia w moich stronach!

– Autostrady są potrzebne – powiedział tata.

– A gdzie ja się, biedniuteńki, podzieję? – zaszlochał nagle diablik. – Dziwię się bardzo – zwrócił się do taty z wyrzutem – że ty, choć tak sympatycznie myślałeś przed chwilą o mnie i choć doceniasz, jeden z nielicznych, moje zasługi, nie zastanawiasz się wcale nad tym!

I tu Rokita zamilkł, skulił się i zgarbił, przybierając możliwie najbardziej pożałowania godny wygląd.

– Nie martw się, uszy do góry, nie zginiesz! Przecież znajdziesz sobie jakieś inne miejsce! – pocieszał go tata.

– Inne miejsce? Popatrz no tylko tam! – Rokita wyciągnął pazurzastą łapę w stronę granicy horyzontu.

Na tle ciemniejącego już od wschodu nieba widać było kontury budynków oraz wielkich pękatych zbiorników, podobnych do beczek z kapustą w spiżarni u wielkoluda. Między beczkami, niczym fantastyczne słoniowe trąby, unosiły się powyginane dziwacznie rury, łączące zbiorniki ze sobą. Cały ten niesamowity krajobraz oświetlały chwiejące się na wietrze płomienie u szczytu cienkich i wysokich kominów.

– Kombinat… – powiedział tato.

– Kombinat – powtórzył diablik. – On pożre wszystkie spróchniałe wierzby i wszystkie wsie, i lasy, i dzikie zwierzęta, i wszystkich diabłów takich jak ja!

– Przesadzasz stanowczo – stwierdził tata. – Ludzie nie pozwalają ginąć zwierzętom i opiekują się lasami. A co do wsi…