– Puknij się w głowę! – huknął zgorszony Brodaś.
– A jak? Szuszuszuszuszu… – nacierał dalej Rokita,
– Chybaś się wściekł! To nie ze mną!
– Ale szuszuszuszuszu… – nie ustępował Rokita. – Szuszuszuszuszu… Bo trzeba się dostać do tego co one mają pod rozumem! No wiesz, do takiego, co to siedzi w człowieku i niby nic nie wie, a swoje robi!
– Podświadomość! – podpowiedziała babcia.
– Właśnie! Szuszuszuszuszu. A do reszty to już one muszą się przebić własnym umysłem.
– Hm – zastanowił się Brodaś. – Coś ty się taki mądrala zrobił?
– Ostatnio dokształcam się z psychologii…
– To tak jak ja – powiedziała babcia na stronie.
– Nie wiem, jak pani, ale diabłom to się bardzo przydaje! – wyjaśnił Rokiś i dalej szeptał coś Brodasiowi do ucha.
– Czyste wariactwo! – krzyknął Brodaś. – Ale dobra, idę z tobą. Przynajmniej będę cię miał pod kontrolą, bo wiem, że i tak sam byś tam poszedł, a wtedy wyczynisz nie wiadomo co.
– Tak, tak – odpowiedział słodziutko Rokita. – Będę cię słuchał jak przedszkolak swojej pani. Co powiesz, to święte! Szuszuszuszuszuszu. Chodź, przygotujemy się!
I obydwaj ulotnili się z mieszkania.
Następnego poranka, dżdżystego i pochmurnego, w pewnym niewielkim gmachu, na którym widniało bardzo wiele czerwonych tablic z białymi napisami, w pokoju na trzecim piętrze obie znane nam panie zdjęły z głów swoje berety i przygotowywały się do spełniania swych codziennych obowiązków.
Nagle okno otworzyło się, chociaż nikt go nie otwierał. Obie w najwyższym stopniu zdumione panie ujrzały, że podpływa do niego jakiś dziwny powietrzny pojazd. Nie był to znany im z gazetowych opisów latający talerz, o nie! Przypominał raczej maluteńki balkonik, unoszący się w przestrzeń bez żadnego oparcia. Na balkoniku tym widniały jednakże dwie postacie prawdziwych kosmonautów. Mieli kosmiczne hełmy i skafandry połyskujące metalicznym blaskiem. Jeden z nich, potężny i barczysty, trzymał się raczej z tyłu. Drugi zaś, niedużutki, o czarnych jak węgiel ślepiach i w niecodziennym, rogatym hełmie, uchwycił się okiennej futryny i wsunął się prawie cały do pokoju.
– Szanowne bereciaste! – zaczął mówić. – Jesteśmy delegatami z kosmosu. Stwierdziliśmy właśnie, że macie tu złe warunki życia i nie możecie się odpowiednio rozwijać! Mamy więc zamiar porwać was w kosmos, a tam będzie wam dużo lepiej! Nauczycie się tam wielu porządnych rzeczy, a między innymi, że nie należy nosić takich niegustownych beretów! Nasza cywilizacja stoi na wyższym szczeblu rozwoju i zapewni wam bardzo dobrą opiekę! Kapewu? Dotarto? Wsiadajcie do mojego kosmicznego okrętu, i to zaraz! Tam będziecie spać w czyściutkich łóżeczkach-pudełeczkach i otrzymacie odpowiednie wykształcenie! Będziecie oglądać kosmiczną telewizję, która wam wytłumaczy, że cała ta wasza Ziemia nadaje się już tylko i wyłącznie do rozbiórki!
– Mili… Mili… – jęknęła przerażona pierwsza pani.
– Tak, tak, oczywiście, jesteśmy bardzo mili, wiemy o tym! – przytaknął jej pośpiesznie Kosmita Rogaty. – Ale do czasu, kochane paniusie, do czasu! Wsiadajcie do naszego okrętu!
– Jakim prawem naruszacie naszą wolność osobistą! – krzyknęła pani druga, widocznie bardziej energiczna,
– Prawem tego, że chcemy was ulepszyć! – wrzasnął Kosmita Rogaty. Wsunął się jeszcze bardziej przez okno, schwycił pierwszą panią za rękę i z całej siły zaczął ciągnąć ku sobie. Lecz w tej samej chwili jego towarzysz, Kosmita Brodaty, zaaplikował mu potężnego kopniaka w srebrzystą pupę.
Kosmita Rogaty zachwiał się, zwolnił uścisk i krzyknął:
– Aha, zapomniałem wam powiedzieć, że to jest tylko taka nasza propozycja! A każdą propozycję można przyjąć albo też odrzucić. Że i tak możemy zostać kumplami! Baj-baj, ciao, adieu! Na pożegnanie daj rączkę, kochanie!
Lecz wówczas Brodaty Kosmita schwycił go za kark. Nie wiadomo, o czym rozmawiali dalej, bo balkonik zachybotał się i odpłynął, niknąc gdzieś w chmurach.
– Zbiorowa halucynacja! – powiedziały do siebie obie panie, spoglądając sobie w oczy. Stało się to po chwili, gdy już zdążyły zażyć dla uspokojenia po jednej małej, białej pigułce i zaparzyć sobie dla wzmocnienia po jednej szklance mocnej herbaty i sprawdzić z całą pewnością, że nikt naokoło nie słyszał ani nie zauważył niczego niezwykłego.
– Co on gadał? Jakieś kompletne bzdury!
– Ale napędzili nam stracha!
– A jednak… Coś w tym było…
I obie, popijając herbatę, również pogrążyły się w głębokiej zadumie.
Tymczasem Kaśka, w czasie dużej szkolnej przerwy, tak sobie, od niechcenia, zeszła na niższe piętro i zajrzała do klasy Ic.
Ku swemu wielkiemu zdumieniu ujrzała Mariusza Piegariusza, ścierającego z wielkim rozmachem tablicę ogromną, ociekającą wodą gąbką.
– Mariusz! – pisnęła. – Mariusz! Przyszedłeś?
– No chyba widzisz – oświadczył z godnością. – Przyszedłem, bo coś wymyśliłem! I nawet już częściowo wykonałem. A powiem ci po szkole.
Więc Kaśka poskromiła swoją ciekawość i wróciła do klasy na ostatnią lekcję.
W godzinę potem maszerowali już oboje kostropatym chodnikiem, wybrzuszanym lub na zmianę zapadłym, pociętym przez wykopki i wygrzebane z nich pagórki gliny.
– Wymyśliłem – tłumaczył Mariusz, stawiając wielkie kroki i kręcąc w powietrzu zawrotnego młynka workiem. – Wymyśliłem naszą panią z klasy.
– Jak to wymyśliłeś? Przecież ona już dawno była!
– Jako zwyczajna pani to pewnie, że była już dawno! Ale ja ją wczoraj wymyśliłem na swojego pomocnika!
– Na pomocnika? Tę chudą Zgryzotę w okularach? – zdumiewała się ciągle Kaśka.
– A pewnie! No i co się tak dziwujesz? Z wyglądu to ona jest Zgryzota, ale z rozumu – komputer, i to wieloczynnościowy! Więc wczoraj z tego wszystkiego do niej poszedłem na naradę! Bo ona tu mieszka na naszej ulicy, w trzecim podwórku! I obiecała mi swoje poparcie!
– Ale co, co ci mówiła, a co ty jej?
– Ii, czy ja tam pamiętam wszystko! Długośmy gadali! – z wyższością powiedział Mariusz. – Najważniejsze, powiedziała, że jeśli będę się dobrze starał w szkole, to mi zrobi poparcie u bereciastych, żebym mógł sobie mieszkać w domu! A bereciaste dzisiaj i tak nie przyszły! Licho wie czemu – zamyślił się przez chwilę. – A jeszcze mówiliśmy o ludziach, stołkach i przystankach.
– Co? O stołkach? – pytała Kaśka przejęta.
– No tak, że człowiek nie jest jak stołek albo przystanek autobusowy, żeby go tak przestawiać na inne miejsce. On ma korzenie, jak drzewo, i piwnice, tak jak dom – chociaż ich wcale nie widać.
Wydostali się na ogrodzony zębatym parkanem teren politechniki i przemknęli przez zardzewiałą furtkę, od której nikt nie odganiał.
Zadarli głowy do góry, na jesienne drzewa.
A drzewa łysiały coraz bardziej na tym wietrze i zdradzały swoje sekrety odsłaniając wielkie, rozkudłane wronie gniazda, do tej pory pochowane wśród liści.
Joanna Papuzińska