Выбрать главу

– A zatem pamięta pani – powiedział nerwowo pan Palanowski. – Doskonale pani wygląda, prześlicznie!… Te zakupy, koniecznie codzienne spacery, koniecznie! Codziennie trochę pracy… Znakomicie pani wygląda, to się nam musi udać!

Jego idiotyczny optymizm irytował mnie niewymownie, streszczenie obowiązków ciągle wydawało mi się dziwnie niedokładne. Moje obawy wzmogły się na myśl, że lada chwila nadleci mąż, rozlegną się dzikie ryki na schodach i łomotanie do drzwi pana Palanowskiego, po czym ofiara kantu ujrzy nas obie, napadnie oczywiście mnie, bo jestem podobniejsza do Basieńki niż ona sama do siebie, zedrze mi z głowy perukę, stwierdzi pomyłkę i całą imprezę diabli wezmą. Nie pojmowałam, jakim cudem oni mogą się tym nie przejmować, i w tym momencie uświadomiłam sobie nagle rzecz straszliwą Nie miałam zielonego pojęcia, jak wygląda ów mazi

To, co nastąpiło po ujawnieniu mojego odkrycia, przeszło wszystko. Basieńka i jej wielbiciel wpadli w nieopisany popłoch. Rzeczywiście, mogłam go przecież spotkać byle gdzie, przed domem, nawet tutaj, na schodach, musiałam mieć o nim jakieś wyobrażenie! Usiłowali mi go opisać, opis mnie nie zadowalał, zażądałam fotografii. Basieńka przeszukiwała obie torebki, swoją i moją, zapomniawszy, która teraz jest jej, znalazła zdjęcie jego brata, które próbowała mi podetknąć, twierdząc, że jest bardzo podobny, w końcu rzuciła się na amanta, domagając się sprawdzenia w jakichś pozostawionych u niego dokumentach. Ogłuszony sytuacją pan Pałanowski rzucił się do biurka, do reszty skołowana patrzyłam, jak obydwoje gorączkowo grzebią w szufladzie i w końcu spośród różnych szpargałów wyciągają zdjęcie faceta. Co za przedziwny galimatias, zdjęcie męża u gacha żony, u żony zdjęcie szwagra… Musiała im ta wielka miłość dokładnie paść na mózg!

Szczęścia oglądania Basieńki w kapeluszu mojej ciotki nie doznałam. Kiedy opuszczałam tę jaskinię szaleństwa, siedziała na tapczanie owinięta w kąpielowy szlafrok amanta, paliła papierosa i patrzyła za mną z tępą rezygnacją. Całe pandemonium nie trwało dłużej niż pół godziny, istniała szansa, że męża na schodach jeszcze nie spotkam.

Moment ulgi przeżyłam, kiedy wsiadłam do samochodu. Bliskość kierownicy zawsze wpływała na mnie uspokajająco. Odczekałam chwilę, żeby dać szansę obstawie, zapaliłam silnik i powoli ruszyłam cudownie pięknym, nowym volvo. Przepadło, przestałam być sobą i przemieniłam się w Basieńkę Maciejakową.

Świadomość tego, co uczyniłam, obudziła się we mnie po drodze. Z włosem stojącym dęba pod peruką i niemiłą czczością w dołku, odnalazłam właściwe miejsce i stwierdziłam, że budynek stoi przy ulicy Wybieg. To mi już zupełnie dokładnie precyzowało przyjęte na siebie obowiązki, projektowałam kiedyś wybiegi dla cieląt… Ślady postoju samochodu były widoczne, zaparkowałam, wysiadłam i spojrzałam w oświetlone okna. Gdzieś tam, wewnątrz niewinnie wyglądającego budyneczku, przebywał ten straszliwy potwór, to przerażające monstrum, ten upiór, któremu sama się rzuciłam na ofiarę… Mąż!

Desperacko ruszyłam do wejścia. Ręce mi się trzęsły, kiedy gmerałam w zamku obcym kluczem. Nie byłam przygotowana na żaden rodzaj spotkania z upiorem, wyobraźnia prezentowała oderwane strzępy różnych wariantów pierwszego kontaktu, żaden mi się nie podobał i na żaden nie mogłam się zdecydować. Otworzyłam drzwi, wkroczyłam do środka, zamknęłam je za sobą, po czym natychmiast oparłam się o futrynę, a nogi się pode mną ugięły. Nie dlatego, że właśnie w tej chwili oczyma duszy ujrzałam go, stojącego przede mną z dzikim wzrokiem i siekierą w dłoni, ale dlatego, że jak grom z jasnego nieba spadła na mnie myśl o zasadniczym, podstawowym niedopatrzeniu. Nie dowiedziałam się, jak temu mężowi na imię.

Co pomyślałam o sobie, o Basieńce i o panu Palanowskim, lepiej nie precyzować. Udało mi się w każdym razie nie powiedzieć tego na głos. Hol przede mną był pusty, potwór przebywał w dalszych rejonach mieszkania. Trwałam w bezruchu, oparta o futrynę, oszołomiona ciosem, usiłując opanować słabość w nogach, aż do chwili, kiedy z głębi domu dobiegł mnie jakiś dźwięk. Wówczas odzyskałam nagle siły, zawróciłam, zatrzasnęłam za sobą drzwi i uciekłam.

Nie na zawsze oczywiście, w rolę Basieńki wkopałam się definitywnie i bezpowrotnie i prędzej czy później musiałam tu wrócić. Przedtem jednakże należało przyjść do siebie, nabrać ducha, zastanowić się nad okropną sytuacją i znaleźć jakieś rozwiązanie. Wojna, nie wojna, obrażona czy nie obrażona, nie mogę się przecież do tego człowieka w ogóle nijak nie zwracać! Ostatecznie, to mój mąż i jestem z nim na "ty"…

Wieczór był wiosenno-zimowy, zimny i wilgotny. W oranżach i fioletach Basieńki błąkałam się po skwerku jak spłoszona owca, bezskutecznie usiłując myśleć. Jedyne, co mi przychodziło do głowy, to to, że tym razem musiałam już chyba całkowicie oszaleć i że prawdopodobnie na całe życie znienawidzę wszelkie romanse i amory świata.

Kwadrans po dziewiątej zdecydowałam się wracać. Żadna twórcza myśl wprawdzie we mnie nie zakwitła, ale za to zmarzłam tak, że zaczai mnie szlag trafiać. Panika powoli ustępowała miejsca wściekłości i czyhający w domu potwór wydawał mi się coraz mniej niebezpieczny.

Stanowczym krokiem przeszłam przez skwerek w poprzek i przed sobą, w miejscu jasno oświetlonym latarniami, ujrzałam nagle idącego z przeciwka faceta. Poznałam go natychmiast. Zwolniłam, zaskoczona i zdumiona, bo jego pojawienie się tutaj wydało mi się czymś niezwykłym i zupełnie nieprawdopodobnym, chociaż nie było żadnego racjonalnego powodu, dla którego miałby pojawiać się czy nie pojawiać gdziekolwiek. Na krótką chwilę mąż razem z imieniem wyleciał mi z głowy.

Alejką szedł ten sam blondyn, na którego zwróciłam uwagę w autobusie. Miał na sobie beżowy płaszcz i beżowe buty i znów robił wrażenie uderzająco jasnego i w ogóle z frontu wyglądał jeszcze lepiej niż z profilu. Zdążyłam mu się przyjrzeć, miał wyjątkowo piękne, jasne, niebieskie oczy. Spojrzał na mnie jak na powietrze i poszedł w głąb skwerku.

Nagle ocknęłam się z otumanienia, odzyskałam wigor, umysł zaczął wreszcie pracować. Widocznie widok blondyna wpłynął na mnie dopingujące. Przestałam się nieprzytomnie bać, poczułam narastającą irytację i oburzenie. Z jakiej racji właściwie ten mąż był w domu, kiedy tam przybyłam? Nie powinno go być, powinien siedzieć na schodach u pana Palanowskiego i dobijać się do drzwi! Chyba że te jego wynajęte zbiry zdążyły go zawiadomić, że Basieńka już wraca…

Dotarłam na miejsce w nastroju dość bojowym, otworzyłam drzwi znacznie śmielej i stwierdziłam, że są od wewnątrz zamknięte na łańcuch. To mnie znów zaskoczyło. Miałam dzwonić, łomotać…? Co, u diabła, Basieńka zrobiłaby na moim miejscu?…

Wówczas przypomniałam sobie, że mam prawo do dziwactw. Żadnych normalnych poczynań, im większą głupotę wymyślę, tym lepiej! Obeszłam dom dookoła, ujrzałam, że oświetlone okno na parterze jest uchylone. Nie miałam pojęcia, jakie pomieszczenie znajduje się za tym oknem, ale nie miało to na mnie wpływu. Jasną jest rzeczą, że natychmiast postanowiłam wejść tędy.

Włażenie oknami z upodobaniem praktykowałam przez całe życie i nie przedstawiało to dla mnie wielkich trudności. Poniżej znajdowało się niskie okienko piwniczne, nad nim cokolik, przewiesiłam sobie torebkę przez rękę, wlazłam na cokolik i pchnęłam okno, które otworzyło się szerzej. Za oknem ujrzałam kuchnię. Nie było w niej nikogo, na gazowej kuchence stał czajnik z kotłującą się wodą, na wprost widziałam uchylone drzwi. W chwili kiedy przekładałam nogi przez parapet, siedząc już na blacie podokiennej szafki, owe drzwi otwarły się nagle i stanął w nich mąż.

Nie przyzwyczaił się widać jeszcze do wybryków Basieńki, bo najwyraźniej w świecie zdrętwiał. Mimo woli również zamarłam w bezruchu, przyglądając mu się z rozpaczliwą zachłannością. Trochę był nawet podobny do zaprezentowanej mi fotografii, czarny, łysiejący od czoła, z poziomo przystrzyżoną bródką, z krótkim noskiem, średniego wzrostu, szczupły, żywy, nerwowy, postury, wbrew moim obawom, raczej koziołka niż bawołu, tak że kwestia uduszenia ostatecznie przestała wchodzić w rachubę. W jednej ręce trzymał szklankę z fusami po kawie, drugą dość gwałtownie poprawiał na nosie wielkie, kwadratowe okulary.

Poruszyłam się, bo parapet ugniatał mnie w nogę. Mąż drgnął, zleciała mu łyżeczka, którą miał na spodku, drgnął bardziej, schylił się, przechylił szklankę, zdążył ją złapać, podniósł łyżeczkę, zleciały mu okulary, poprawił je, dziabiąc się tą łyżeczką w nos, dmuchnął na nią i wetknął do szklanki. Przyglądałam się tym sztukom w napięciu, bo moment wydawał mi się decydujący. Pozna czy nie…?

Mąż przytrzymał chyboczącą się szklankę drugą ręką i odchrząknął dwa razy.