Выбрать главу

Wyszedł szybko z toalety i spojrzał w ślad za mężczyzną. Na tle słonecznych okien na końcu korytarza dostrzegł czarną sylwetkę – jeszcze wyższą, niż wydawała się na pierwszy rzut oka – w ciemnym workowatym garniturze i czarnym kapeluszu z szerokim rondem i niskim denkiem, przypominającym staroświeckie kapelusze noszone przez Elmera Gantry.

– Hej, mogę panu w czymś pomóc? – zawołał, ale nieznajomy nie odpowiedział.

– Przepraszam pana, czy mogę w czymś pomóc? – powtórzył. Tamten jednak skręcił za róg korytarza i zniknął.

Jim pobiegł za nim. Kiedy mijał zakręt, wpadł na Susan Randall, nauczycielkę geografii, taszczącą stos bezładnie ułożonych książek, które posypały się na podłogę szeleszczącą kartkami kaskadą.

– Co ty wyprawiasz? Pędzisz jak koń w składzie porcelany! – zawołała Susan z oburzeniem.

– Naprawdę mi przykro – powiedział Jim. Zderzenie było tym bardziej krępujące, że

Susan Randall bardzo mu się podobała, chociaż wciąż traktowała go bardzo podejrzliwie.

Była brunetką o krótko przyciętych włosach, wydatnych ustach i figurze, która zapewniłaby jej rolę statystki w serialu „Słoneczny patrol”, a dzisiaj jeszcze włożyła jego ulubiony sweter w żółte paski. Nawet uczniowie gwizdali z podziwem na jej widok.

Uklęknął i pomógł Susan pozbierać książki, boleśnie świadom tego, jak wysoko uniosła się jej spódniczka, kiedy przykucnęła obok niego. Zerknął przez ramię koleżanki, ale korytarz był już pusty. Ani śladu mężczyzny w kapeluszu Elmera Gantry.

– Czy… hmm… widziałaś tu kogoś, zanim wpadliśmy na siebie? – zapytał.

– Czy widziałam tu kogoś…? Kogo?

Boże, te perfumy. Kiedyś zadał sobie trud i sprawdził ich markę: „Je Reviens”. Dość drogie jak na kobietę utrzymującą się z pensji nauczycielki.

– Był tu jakiś wysoki gość w czarnym garniturze i kapeluszu. Nie mogłaś go nie zauważyć.

– Nie widziałam tu żadnego wysokiego gościa w czarnym garniturze i kapeluszu. W ogóle nie widziałam tu nikogo.

– Musiałaś…

– No cóż, przykro mi, Jim, ale nie. A teraz wybacz mi, ale muszę wracać do mojej klasy.

Jestem dziesięć minut spóźniona.

Złapał ją za ramię.

– Rzeczywiście nikogo nie widziałaś? Naprawdę?

– Nie, Jim. Rzeczywiście naprawdę nikogo nie widziałam. A teraz przepraszam.

– No dobrze – mruknął i puścił jej ramię. Stał i patrzył, jak stukając obcasami odchodzi do swojej klasy. – Ale chyba chodziło ci o słonia! – zawołał za nią.

Stanęła jak wryta.

– O czym ty mówisz? Żaden słoń. Naprawdę nikogo nie widziałam.

– Mówię o sklepie z porcelaną. Nie chodzi o konia, a o słonia.

Susan zaśmiała się i Jim również się roześmiał. Ale kiedy poszła, znów zaczął spoglądać na pusty korytarz i zastanawiać się, w jaki sposób tamten facet w kapeluszu Elmera Gantry zdołał zniknąć. Nagle zrobiło mu się zimno, chociaż nie miał pojęcia dlaczego. Wyczuł też dziwną woń, która wcale nie przypominała zapachu „Je Reviens”.

Jeszcze raz rzucił okiem na korytarz, a potem poszedł powiedzieć woźnemu, żeby pościerał krew.

Gdy wrócił do drugiej klasy specjalnej, Tee Jay i Elvin siedzieli już na swoich miejscach, posiniaczeni i ponurzy. Elvin miał rozciętą wargę, a Tee Jay podbite lewe oko. Reszta uczniów gadała i wierciła się, jak chmara szpaków na dachu. Kiedy Jim wszedł, wszyscy wstali, ale nie przestali rozmawiać. Jim zignorował to, bez słowa podszedł do okna, chwycił klamkę i otworzył je. Potem poszedł do swojego biurka i usiadł, odchylając krzesło w tył i splatając dłonie za głową.

Przez dłuższy czas siedział, patrząc na nich i nadal nie mówiąc ani słowa.

Rozmowy powoli cichły. Jego milczenie wyraźnie działało im na nerwy. Zazwyczaj wpadał do klasy i od razu zaczynał mówić, tymczasem tego ranka siedział milcząc w tej samej pozie, jaką przeważnie oni przyjmowali: z krzesłem odchylonym do tyłu i dłońmi splecionymi za głową oraz opuszczonymi powiekami sygnalizującymi brak zainteresowania i niezmącony spokój.

Po dwóch lub trzech minutach zapadła głęboka cisza. Mark Foley zachichotał, a jego sąsiad z ławki, Ricky Herman, prychnął pogardliwie, ale poza nimi wszyscy siedzieli w milczeniu.

W końcu Jim wstał i wyszedł zza biurka. Spojrzał na Tee Jaya i na Elvina. Potem po kolei spojrzał na każdego ze swoich uczniów. Było ich dziewiętnastu: od urzędującego w pierwszej ławce piegowatego Titusa Greenspana III w grubych szkłach po siedzącą na końcu Sue-Robin Caufield ze strzechą jasnych włosów, w opiętym wiśniowym podkoszulku. John Ng z Wietnamu Południowego – grzeczny, nieśmiały i ledwie rozumiejący, co ktoś do niego mówi; Beattie McCordic, zaciekła feministka z krótko przystrzyżonymi włosami, tatuażem i afazją wzrokową – chroniczną niezdolnością zapamiętywania, jak nazywają się różne rzeczy. Na przykład nie potrafiła powiedzieć „młotek”. Nie mogła zapamiętać tej nazwy.

Zamiast tego mówiła: „ten kawałek metalu z rączką, używany do wbijania gwoździ”. Był też David Littwin, żylasty, wysoki chłopak, prawie przystojny, gdyby nie odstające uszy, jąkający się tak bardzo, że wypowiedzenie jednego zdania zdawało się trwać wieki. Rita Munoz, ciemnooka i ciemnowłosa dziewczyna o wargach szkarłatnych jak kwitnący tropikalny kwiat, która kwestionowała wszystko, cokolwiek mówili nauczyciele, chcąc po prostu ukryć fakt, że niczego nie rozumie. Wszyscy uczniowie Jima byli dzieciakami, które nie nadawały się nigdzie indziej. Byli zbyt agresywni, zbyt głupi, zbyt niedojrzali – lub po prostu mieli trudności z przyswajaniem sobie wiedzy. Jim wiedział, że wielu z nich ma bardzo wysoki iloraz inteligencji. Jednak wysoki IQ nic nie daje, jeśli nie potrafisz lub nie chcesz go wykorzystać, albo jeżeli używasz go w sposób bezsensowny czy aspołeczny.

Jim podszedł prosto do biurka Tee Jaya i oparł się o nie dłońmi.

– Dzisiaj chcę porozmawiać o szacunku – zaczął. – Czy ktoś z was ma jakieś zdanie na ten temat?

Beattie McCordic natychmiast podniosła rękę.

– Doskonale, Beattie. Powiedz nam o szacunku.

– Szacunek jest wtedy, kiedy ludzie dają innym spokój. Na przykład jeśli kobieta siedzi w jednym z tych miejsc, gdzie podają mieszane napoje, i jakiś mężczyzna podchodzi do niej i zaczyna ją namawiać, żeby poszła z nim do łóżka, i ona mówi nie, a on przestaje ją namawiać. To jest szacunek.

– Owszem, to dość sensowna definicja szacunku. Jeszcze ktoś chce coś powiedzieć?

John Ng podniósł rękę.

– Szacunek to odmawianie modlitw za przodków.

– Tak, oczywiście. Uznanie długu wobec ojców i praojców.

– Oraz matek i pramatek – wtrąciła Beattie.

– Tak, Beattie. Ale może przyjmiemy zasadę, że za każdym razem, gdy mówimy o ludziach, mamy na myśli również kobiety, nie tylko mężczyzn.

Ricky Herman oświadczył:

– Szacunek jest wtedy, kiedy nie jesz samym nożem.

– I gdy nie mówisz „kurwa” przy mamie – dodał Mark Foley.

– I nie bekasz publicznie ani nie drapiesz się po dupie – dorzucił Ricky.

– I nie pierdzisz przy stole. Mój ojciec ma hopla na tym punkcie. „Czyżbyś pierdnął?” – pyta mnie, a ja odpowiadam: „Mam nadzieję, bo jeśli to zapach obiadu, to nie będę go jadł”.

Jim popatrzył na Tee Jaya i zapytał:

– A cóż tobą, Tee Jay? Powiedz nam coś o szacunku.

Chłopak spuścił głowę i przestępował z nogi na nogę.

– No, Tee Jay. Myślałem, że jesteś klasowym ekspertem w tej dziedzinie.

Czekał, uśmiechając się lekko, ale kiedy nie doczekał się odpowiedzi, wrócił za biurko.