– Obawiam się – zwrócił się sir John do Marianny – żeś nie mogła dziś, pani, wybrać się na swój codzienny spacer do Allenham.
Marianna milczała z poważną miną.
– Och, proszę nie udawać – zawołała pani Palmer – bo my o wszystkim wiemy! Ogromnie mi się podoba pani wybraniec, uważam, że jest bardzo przystojny. Wiesz, pani, że na wsi mieszkamy całkiem blisko. Dzieli nas chyba nie więcej jak dziesięć mil.
– Raczej trzydzieści – wtrącił jej mąż.
– No cóż, niewielka różnica. Nigdy nie byłam u niego w domu, ale powiadają, że bardzo tam milutko.
– Najszpetniejsza chałupa pod słońcem – mruknął pan Palmer. Marianna siedziała bez słowa, ale wyrazem twarzy zdradzała zainteresowanie.
– Takie brzydactwo? – zdziwiła się pani Palmer. – Wobec tego zapewne jakiś inny dwór tak mi się podobał.
Kiedy zasiedli do stołu, sir John zauważył z żalem, że jest ich zaledwie ośmioro.
– Moja droga – zwrócił się do żony – to straszne, że nas tak mało. Czemu nie zaprosiłaś Gilbertów na obiad?
– Przecież mówiłam, mężu, kiedy mnie o to pytałeś, że to niemożliwe. Ostatnio oni byli u nas.
– Ani ty, zięciu, ani ja nie robilibyśmy podobnych ceregieli, prawda? – oświadczyła pani Jennings.
– Wobec tego dałaby mama świadectwo złych manier – stwierdził pan Palmer.
– Moje serce, ty musisz mieć zawsze inne zdanie niż wszyscy – zauważyła pani Palmer jak zwykle ze śmiechem. – Czy zdajesz sobie sprawę, że zachowujesz się niemal jak grubianin?
– Nie sądzę, żebym miał inne zdanie niż wszyscy, mówiąc, że twoja matka ma złe maniery – odparł jej mąż.
– Och, możesz mnie obrażać, ile chcesz – uśmiechnęła się dobrodusznie starsza dama. – Wziąłeś ode mnie Charlottę i nie możesz mi jej zwrócić, widzisz więc, kto kogo ma w ręku.
Charlotta śmiała się serdecznie na myśl o tym, że mąż nie może jej zwrócić, i w radosnym uniesieniu oświadczyła, że nie dba o jego humory, gdyż tak czy inaczej muszą żyć z sobą. Trudno sobie wyobrazić kogoś pogodniejszego od niej czy bardziej uparcie obstającego przy swoim szczęściu. Wcale jej nie raniła wystudiowana obojętność męża, jego wieczne niezadowolenie i utyskiwania, a jego połajanki czy zniewagi przyjmowała jako świetne dowcipy.
– On taki śmieszny, ten mój mąż – zwróciła się do Eleonory. – Zawsze jest nie w humorze.
Eleonora po krótkich obserwacjach nie była skłonna uwierzyć, że w gruncie rzeczy jest taki niemiły i źle wychowany, za jakiego chciał uchodzić. Być może zgorzkniał nieco, stwierdziwszy, podobnie jak wielu innych mężczyzn, że na skutek jakiejś niepojętej słabości do kobiet urodziwych został mężem niewiasty głupiutkiej – wiedziała jednak, że pomyłki takie zdarzają się zbyt często, by rozsądny mężczyzna mógł się tym w nieskończoność trapić. Sądziła, że kryje się pod tym raczej chęć pokazania się oryginalnym i stąd ten wzgardliwy stosunek do wszystkich i wszystkiego. Pragnął się wywyższyć nad innych. Był to motyw zbyt pospolity, by dziwić, lecz przyjęte metody, choć mogły mu zapewnić najwyższe miejsce pośród gburów, mniej były skuteczne w zdobywaniu mu czyjejkolwiek prócz żoninej sympatii.
– Droga moja panno Eleonoro – zwróciła się do niej po chwili pani Palmer – chcę ciebie i twoją siostrę prosić o wielką łaskę! Czy możecie przyjechać na Boże Narodzenie do Cleveland i pobyć z nami trochę? Proszę, proszę, przyjedźcie, i to jeszcze przed wyjazdem Westonów. Nie wyobrażacie sobie nawet, jaką mi zrobicie przyjemność! Byłoby tak cudownie! Moje serce – tu zwróciła się do męża – nie marzysz o tym, żeby mieć u nas w Cleveland panny Dashwood?
– Oczywiście – odparł drwiąco. – Przyjechałem do Devonshire jedynie w tym celu.
– Widzicie – ucieszyła się pani Palmer – mój mąż na was liczy, nie możecie więc go zawieść.
Obie żywo i zdecydowanie odmówiły.
– Ale naprawdę, musicie przyjechać koniecznie! Zobaczycie, że bardzo się wam u nas spodoba. Będą Westonowie i czas rozkosznie nam minie. Nie wyobrażacie sobie, jakie Cleveland jest miłe, a teraz zrobiło się okropnie wesoło, bo mój mąż ciągle jeździ po okolicy i zabiega o te głosy wyborcze, no i tylu całkiem nieznajomych ludzi przyjeżdża do nas i obiaduje, powiadam wam, jest wprost cudownie. Ale on, biedaczek, tak się okropnie męczy, bo musi się starać, żeby go wszyscy polubili.
Eleonora ledwo mogła zapanować nad swoją twarzą, kiedy kiwając głową przyznawała, że to doprawdy musi być ogromnie wyczerpujące.
– Strasznie będzie przyjemnie – ciągnęła pani Palmer – kiedy on zostanie posłem. Jakże ja się uśmieję! Przecież to okropnie zabawne czytać na wszystkich adresach: Poseł do parlamentu. Ale wiecie, on powiada, że nie będzie sygnował mojej poczty *. Nie będziesz, prawda, moje serce?
Pan Palmer nie zwrócił najmniejszej uwagi na jej słowa.
– On nie cierpi pisać, wiecie – ciągnęła. – Powiada, że pisanie to bezsens.
– Nie – zaprzeczył pan Palmer – nigdy nie mówiłem podobnych bzdur. Nie przypisuj mi wszystkich swoich przejęzyczeń.
– No widzicie, jaki on śmieszny! I tak z nim zawsze. Czasem nie otworzy do mnie przez pół dnia ust, a potem nagle wyskakuje z czymś strasznie zabawnym – wszystko jedno na jaki temat.
Ogromnie zaskoczyła Eleonorę, zadając jej, po powrocie do salonu, pytanie, czy pan Palmer bardzo jej się podoba.
– Oczywiście – odparła Eleonora. – Wydaje się ogromnie miłym człowiekiem.
– Rada jestem, że go lubisz, tak zresztą przypuszczałam, bo on jest taki śmieszny! A jemu z kolei bardzo się podobacie i ty, panno Eleonoro, i twoje siostry, nie wyobrażasz sobie, jaki będzie rozczarowany, jeśli nie przyjedziecie do Cleveland. Nie mogę zrozumieć, czemu nie chcecie przyjechać?
Eleonora musiała raz jeszcze podziękować za zaproszenie i zmieniła temat rozmowy, by uniknąć dalszych nalegań. Przyszło jej do głowy, że jeśli pani Palmer i Willoughby mieszkają w tym samym hrabstwie, to owa dama może jej udzielić bardziej szczegółowych wiadomości, jaką opinię ma młody człowiek wśród sąsiedztwa, niż państwo Middletonowie, którzy widują go przecież tylko od czasu do czasu. Pragnęła usłyszeć od kogoś zapewnienie o jego prawości i uśmierzyć swój lęk o Mariannę. Zaczęła od pytania, czy często widują pana Willoughby'ego w Cleveland i czy to ich bliski znajomy.
– Och, tak, oczywiście, znam go doskonale – odparła pani Palmer. – Co prawda nigdy z nim nie rozmawiałam, ale często go widywałam w Londynie. Tak się jakoś złożyło, żem nigdy nie była w Barton, kiedy on przebywał w Allenham. Mama poznała go tu kiedyś, ale ja wtedy byłam z wujaszkiem w Weymouth. Pewno spotykalibyśmy się z nim często w hrabstwie Somerset, gdyby nie fatalny zbieg okoliczności. Nigdy nie byliśmy na wsi w tym samym czasie. On rzadko, zdaje się, bywa w Combe, ale nawet gdyby tam stale mieszkał, to mój mąż nie złożyłby mu na pewno wizyty, bo on jest w opozycji, rozumie pani, a poza tym to taki kawał drogi od nas! Wiem, czemu pani o niego pyta, pani siostra ma za niego wyjść za mąż. Okropnie się z tego cieszę, bo, widzi pani, będę ją miała za sąsiadkę.
– Doprawdy – uśmiechnęła się Eleonora – pani musi wiedzieć w tej sprawie o wiele więcej niż ja, jeśli ma pani podstawy do takich przypuszczeń.
– Niechże pani nie próbuje przeczyć, panno Eleonoro, przecież musicie wiedzieć, że wszyscy naokoło o tym mówią. Zapewniam panią, żem o tym słyszała, kiedy byliśmy przejazdem w Londynie.
– Ależ, droga pani!
– Słowo honoru, że słyszałam. W poniedziałek rano tuż przed wyjazdem spotkałam pułkownika Brandona na Bond Street i on mi o tym powiedział.
– Pani mnie zadziwia. Pułkownik Brandon powiedział pani o tym! Doprawdy, to jakaś pomyłka. Nawet gdyby ta wiadomość była prawdziwa… przekazywać ją osobie, której ona w niczym nie dotyczy, tego bym się nie spodziewała po pułkowniku.