Podróż trwała trzy dni, a zachowanie Marianny w tym czasie było znakomitą próbką usłużności i uprzejmości, jakiej pani Jennings mogła w przyszłości od niej oczekiwać. Niemal przez całą drogę siedziała milcząca i pochłonięta własnymi myślami, nie odzywała się pierwsza, chyba że za oknami ukazał się szczególnie malowniczy widok, a wówczas wydawała okrzyk zachwytu skierowany do siostry. Eleonora, chcąc to jakoś zrekompensować, starała się być szczególnie uprzejma, jak to sobie uprzednio postanowiła, i odnosiła się do pani Jennings z najwyższą atencją, rozmawiała z nią, śmiała się i słuchała jej przy każdej okazji. Pani Jennings zaś okazywała obydwu największą dobroć, ustawicznie troskała się o ich wygodę i przyjemność i martwiła się tylko, że nie potrafiła ich zmusić, by same wybrały sobie potrawy w gospodzie, nie wydobyła z nich zwierzenia, czy wolą łososia czy dorsza, czy gotowany drób, czy też kotlety cielęce. Przyjechały do Londynu na trzeci dzień, rade, że po tak długiej podróży mogą się wydostać z ciasnej karety i rozkoszować ogniem trzaskającym na kominku.
Dom był ładny i ładnie umeblowany. Młode panny otrzymały do swego użytku bardzo wygodny apartamencik. Dawniej mieszkała tu Charlotta – nad kominkiem wisiał jeszcze krajobraz z kolorowych jedwabi, jej dzieło, dowód, że siedmioletni pobyt w pewnej słynnej szkole nie był daremny.
Obiad miał być podany dopiero za dwie godziny, Eleonora chciała więc wykorzystać ten czas na napisanie listu do matki. Usiadła i zabrała się do listu, a po chwili Marianna uczyniła to samo. – Piszę do domu, Marianno – zwróciła się do niej Eleonora. – Może lepiej będzie, jeśli się wstrzymasz ze swoim listem dzień albo dwa.
– Ja nie piszę do mamy – odparła spiesznie Marianna, jakby pragnęła uniknąć dalszych pytań. Eleonora zamilkła, zrozumiawszy natychmiast, że siostra pisze list do pana Willoughby'ego, z czego wypływał oczywisty wniosek, że muszą jednak być zaręczeni, bez względu na to, jak głęboką tajemnicą pragną okrywać łączący ich stosunek. To przekonanie, choć nie zadowalające, było jednak miłe, spiesznie skończyła więc swój list. Marianna szybciutko skończyła swój – nie mógł zawierać więcej niż kilka słów – złożyła, zapieczętowała i prędko zaadresowała. Eleonorze zdawało się, że dostrzega w adresie duże W, a siostra zadzwoniła zaraz i gdy zjawił się służący, kazała mu natychmiast wysłać list dwupensową pocztą *. To przesądzało sprawę.
W dalszym ciągu tryskała humorem, ale był w niej jakiś niepokój i podniecenie, które nie cieszyło Eleonory. Podniecenie wzrastało w miarę upływu czasu. Marianna ledwie przełknęła obiad, a kiedy wróciły do salonu, zdawała się pilnie nasłuchiwać turkotu powozu.
Ku ogromnej radości Eleonory, pani Jennings była ciągle zajęta u siebie w pokoju i niewiele widziała z tego, co się dzieje. Przyniesiono zastawę do herbaty, a Marianna przeżyła pierwszy zawód, słysząc kołatanie do drzwi sąsiedniego domu. Kiedy rozległo się wreszcie następne, głośne i wyraźnie przeznaczone dla ich uszu, Eleonora nie miała wątpliwości, że to pan Willoughby oznajmia swoje przybycie. Marianna poderwała się i podeszła ku drzwiom; cisza, cisza nie do zniesienia, otworzyła drzwi, postąpiła kilka kroków ku schodom, nasłuchiwała chwilę i wróciła do pokoju, podniecona i przejęta, pewna, że słyszała jego głos; nie mogła się opanować, krzyknęła w ekstazie: – Och, Eleonoro, to on, to naprawdę on! – i niemal gotowa była rzucić się w ramiona przybyłego, kiedy do pokoju wszedł pułkownik Brandon.
Takiego ciosu nie można było znieść ze spokojem. Marianna natychmiast wyszła. Eleonora również była zawiedziona, lecz szacunek, jaki czuła dla pułkownika, zapewnił mu jej życzliwe powitanie. Szczególnie było jej przykro, że ten człowiek tak oddany Mariannie musiał zrozumieć, że jego widok sprawił jej tylko przykrość i rozczarowanie. Musiał to zauważyć, gdyż podążał wzrokiem za wychodzącą z pokoju Marianną z takim zdumieniem i troską, że ledwo zdołał się opanować, by okazać Eleonorze należytą grzeczność.
– Czy siostra pani chora? – zapytał.
Potaknęła z nieszczęśliwą miną i przez pewien czas mówiła o bólach głowy, melancholii i przemęczeniu, jednym słowem, o wszystkim, czym tylko mogła logicznie usprawiedliwić zachowanie siostry.
Słuchał jej z wielką powagą, ale po chwili, oprzytomniawszy, zmienił temat, wyraził radość z ich przyjazdu do Londynu, po czym zaczął jej zadawać zwykłe pytania tyczące podróży i pozostawionych na wsi przyjaciół.
Prowadzili dalej spokojną rozmowę, która ich mało interesowała, oboje nie w humorze, oboje myślami gdzie indziej. Eleonora chciała się dowiedzieć, czy pan Willoughby jest w Londynie, wolała jednak nie sprawiać mu przykrości wypytywaniem o rywala. Wreszcie, szukając tematu do rozmowy, zapytała, czy był w Londynie przez cały czas, odkąd się rozstali. – Tak – odparł z pewnym zakłopotaniem – niemal przez cały czas. Kilkakrotnie wyjeżdżałem na parę dni do Delaford, lecz nie byłem w stanie powrócić do Barton.
Te słowa i sposób, w jaki je wypowiedział, przywiodły natychmiast Eleonorze na pamięć okoliczności jego wyjazdu z Barton oraz niepokoje i podejrzenia pani Jennings, przestraszyła się więc, że pułkownik mógł odczuć w tym pytaniu więcej ciekawości, niż jej było w istocie.
Po chwili weszła pani Jennings. – Och, pułkowniku – zaczęła ze swą zwykłą hałaśliwą serdecznością – jakam rada, że cię tutaj widzę, strasznie rada… Przepraszam, żem dopiero teraz przyszła, wybacz, ale musiałam się trochę rozejrzeć i uporządkować te i inne sprawy, bom dawno nie była w domu, a po takiej długiej nieobecności sam wiesz, ile się ma najróżniejszych rzeczy do załatwienia, no i jeszcze musiałam ułożyć wszystko z Cartwrightem… Boże, ileż ja miałam roboty po obiedzie… Ale powiedzże mi, pułkowniku, jak odgadłeś, że dzisiaj będę w Londynie?
– Miałem przyjemność usłyszeć to od państwa Palmer, gdzie jadłem obiad.
– Aha, od nich! A jakże oni sobie radzą w domu? Jak się czuje Charlotta? Na pewno gruba już, biedaczka, jak beka.
– Pani Palmer wydawała się w dobrym zdrowiu, a poleciła mi powiedzieć, że z pewnością zobaczysz ją, pani, jutro.
– Tak przypuszczałam. No więc, pułkowniku, jak widzisz, przywiozłam z sobą dwie młode damy – to znaczy, widzisz tutaj tylko jedną młodą damę, ale druga też gdzieś jest. Twoja znajoma, panna Marianna – słyszysz o tym, myślę, bez przykrości. Nie wiem, do czego tam jeszcze przez nią dojdzie między tobą, pułkowniku, a panem Willoughbym. Piękna to rzecz młodość i uroda! No cóż, byłam kiedyś młoda, ale urody mi pan Bóg poskąpił – ot, los! Mimo to dostał mi się dobry mąż, a nie myślę, żeby największa piękność mogła osiągnąć więcej. Biedaczysko, od ośmiu lat leży w grobie! Ale, pułkowniku, gdzie też pan bywał, odkąd się rozstaliśmy? I jak tam pańskie sprawy? No, opowiadaj, proszę, nie ma tajemnic między przyjaciółmi!