Zaczynam teraz relację o nieszczęściu, jakie w tym mniej więcej okresie przydarzyło się pani Fanny Dashwood. Tak się przypadkiem złożyło, że podczas pierwszej wizyty jej szwagierek i pani Jennings na Harley Street, zaszła do niej akurat inna znajoma – zdarzenie, które samo w sobie nie zapowiadało nieszczęścia. Choć wyobraźnia łatwo skłania ludzi do podejmowania niewłaściwych o nas sądów na podstawie pozorów, szczęście nasze zawsze w pewnej mierze zależy od zbiegu okoliczności. W opisywanym wypadku owa ostatnio przybyła znajoma pozwoliła swej wyobraźni tak dalece rozminąć się z rzeczywistością i prawdopodobieństwem, że usłyszawszy tylko nazwiska panien Dashwood oraz wiadomość, iż są to siostry pana Dashwooda, wywiodła z tego wniosek, że panny mieszkają na Harley Street, która to pomyłka spowodowała w kilka dni później zaproszenie ich obu jak również ich brata i bratowej na skromny wieczór muzyczny w domu owej pani. W rezultacie pani Dashwood mej tylko musiała znieść ogromną niewygodę, jaką było wysłanie powozu po szwagierki, ale też ścierpieć przykrość, jaką było udawanie, że odnosi się do nich z szacunkiem; a przecież kto mógłby przewidzieć, czy nie przyjdzie im do głowy spodziewać się, że zabierze je gdzieś po raz drugi? Co prawda, zawsze może sprawić im zawód, ten argument jednak nie wystarczał; kiedy bowiem ludzie decydują się na świadomie złe postępowanie, czują się urażeni, jeśli ktoś spodziewa się po nich czegoś dobrego.
Marianna powoli tak przywykła do codziennego bywania, że stało się jej zupełnie obojętne, czy wychodzi, czy zostaje w domu. Przygotowywała się więc spokojnie i machinalnie na każdy wieczór, choć nigdy nie spodziewała się zaznać przyjemności, a często do ostatniej chwili nie wiedziała nawet, dokąd się wybiera.
Jej strój i wygląd zewnętrzny stał się dla niej tak obojętny, że nie poświęcała swojej toalecie nawet połowy tej uwagi, jaką skupiała na niej starsza panna Steele przez pierwsze pięć minut po spotkaniu. Żaden szczegół nie uszedł jej oczom i ciekawości; wszystko musiała obejrzeć, o wszystko wypytać, nie spoczęła, póki nie dowiedziała się ceny każdej części stroju Marianny, potrafiłaby lepiej od niej zgadnąć, ile ma sukien w szafie, i wyraźnie liczyła, że nim się rozstaną, dowie się, ile wydaje tygodniowo na pranie i ile ma rocznie na swoje wydatki. Tego rodzaju bezczelne pytania kończyła zwykle komplementem, który, choć w założeniu miał być wyrazem hołdu, przyjmowany był przez Mariannę jako najwyższa impertynencja. Wiedziała, że kiedy skończy się sprawdzanie ceny, jakości jej sukni, koloru pantofelków i rodzaju fryzury, padną nieuniknione słowa: „Słowo daję, wygląda pani strasznie elegancko, na pewno będzie panią oblegał tłum kawalerów”.
Ten zachęcający komplement odprowadzał ją i tym razem do karety brata, do której wsiadły zaraz, gdy zajechała. Punktualność ta nie poszła w smak jej bratowej, która pojechała przodem do domu owych znajomych licząc, że panny się spóźnią i sprawią kłopot czy to jej, czy to stangretowi.
Wieczór nie przyniósł nic ciekawego. Towarzystwo, jak zwykle na wieczorach muzycznych, składało się w dużej części z ludzi, którzy mieli prawdziwe zamiłowanie do muzyki, i z o wiele większej części takich, którzy go wcale nie mieli, wykonawcy zaś byli, jak zawsze w przekonaniu własnym i najbliższych przyjaciół, najlepszymi kameralnymi wykonawcami w całej Anglii.
Eleonora ani nie była muzykalna, ani tego nie udawała, toteż bez żadnych ceregieli odwracała wzrok od fortepianu za każdym razem, kiedy jej na to przyszła ochota, a nie powstrzymywana nawet obecnością harfy i wiolonczeli przyglądała się różnym innym przedmiotom w pokoju. Jednym takim wędrującym spojrzeniem ogarnęła w pewnej chwili grupę młodych mężczyzn, a wśród nich zobaczyła tego, który miał wykład na temat szkatułek na wykałaczki w sklepie Graya. Po chwili zauważyła, że spogląda w jej stronę i mówi coś poufale do jej brata; już postanowiła zapytać, kim jest ów młody człowiek, kiedy obaj zbliżyli się do niej i brat przedstawił jej pana Roberta Ferrarsa.
Młodzieniec zwrócił się do niej ze swobodną uprzejmością i wykręcił głowę w ukłonie, który upewnił ją bardziej dowodnie niż słowa, że jest owym fanfaronem z opisu Lucy. Dobrze by było, gdyby jej uczucie do Edwarda opierało się nie tyle na jego zaletach, co na zaletach jego najbliższej rodziny, wówczas bowiem ten ukłon brata musiałby ją chyba dobić, po wszystkich złośliwościach jego matki i siostry. Kiedy się jednak zastanowiła nad odmiennością tych dwóch młodych łudzi, nie stwierdziła, by zarozumialstwo i pustogłowie jednego kazało jej bezlitośnie zapomnieć o skromności i zacności drugiego. Skąd się wzięła między nimi ta różnica – wyjaśnił jej sam Robert podczas piętnastominutowej rozmowy. Mówiąc o bracie, lamentując nad jego straszną gaucherie *, będącą, jego zdaniem, przyczyną, dla której Edward nie obraca się we właściwym towarzystwie, przypisał to szlachetnie i bezstronnie nie tyle jakimś wrodzonym ułomnościom brata, ile nieszczęściu, jakim była prywatna edukacja. Przecież on sam, nie będąc chyba obdarzony przez naturę większymi, bardziej cennymi przymiotami, tylko dzięki temu, że uczęszczał do szkoły publicznej, umie swobodnie obracać się wśród ludzi.
– Na moją duszę – dodał – sądzę, że cała rzecz ma tę jedną przyczynę, i często powtarzam to mojej matce, kiedy się o niego martwi. „Droga mamo, powiadam, proszę, niechże się mama uspokoi. Zło dokonało się nieodwracalnie i tylko mama jest za to odpowiedzialna. Czemu się mama dała przekonać naszemu wujowi, sir Robertowi, i oddała Edwarda prywatnemu wychowawcy w najbardziej niebezpiecznym okresie jego życia? Gdyby go mama posłała do szkoły w Westminster, tak jak mnie, zamiast go posyłać do pana Pratta, nigdy by do tego nie doszło”. Tak właśnie widzę całą sprawę, a moja matka jest w pełni świadoma popełnionego błędu.
Eleonora nie oponowała, gdyż bez względu na własne zdanie o wyższości szkół publicznych, nie mogła myśleć z najmniejszą choćby satysfakcją o pobycie Edwarda w rodzinie pana Pratta.
– Pani mieszka w Devonshire, prawda? – zapytał po chwili. – W wiejskim domku gdzieś koło Dawlish.
Eleonora wyprowadziła go z błędu, jemu zaś wydawało się wprost zdumiewające, że ktoś może mieszkać w Devonshire nie mieszkając koło Dawlish. Złożył jej jednak wyrazy szczerego uznania w związku z wyborem domu.
– Jeśli o mnie idzie – oświadczył – niezmiernie lubię wiejskie chatki, takie są wygodne, takie eleganckie. I zawsze mówię, że gdybym miał leżącą gotówkę, kupiłbym kawałek ziemi i zbudowałbym sobie wiejski domek pod Londynem, gdzie mógłbym dojechać gigiem, kiedy bym tylko zapragnął zebrać paru przyjaciół i się bawić. Każdemu, kto się chce budować, radzę, żeby budował taki domek. Kilka dni temu przyszedł do mnie mój przyjaciel, lord Courtland, prosząc o radę i położył przede mną trzy projekty Bononiego *. Miałem zdecydować, który najlepszy. „Mój drogi przyjacielu – powiedziałem Courtlandowi, wrzucając natychmiast wszystkie trzy do ognia – nie wybieraj żadnego z nich, ale koniecznie zbuduj sobie wiejską chatkę”. I sądzę, że tym się skończy. Są ludzie, którzy sobie wyobrażają, że w takim domku nie ma przestrzeni, nie ma wygód, ale to wszystko nieprawda. W zeszłym miesiącu byłem u mego przyjaciela Elliotta, koło Dartfordu. Lady Elliott chciała urządzić tańce. „Jakżeby to zrobić? – zwróciła się do mnie. – Poradź mi, jak to zrobić, przyjacielu. W tym domku żaden pokój nie pomieści dziesięciu par, a gdzie podać kolację?” Natychmiast zorientowałem się, że można to zrobić bez najmniejszego trudu, powiedziałem więc: „Droga lady Elliott, proszę się nie niepokoić. Jadalnia pomieści łatwo osiemnaście par, stoliki do kart można rozstawić w saloniku, bibliotekę można otworzyć i przygotować w niej herbatę i inne napoje, a kolację można podać w salonie”. Lady Elliott zachwycona była tym projektem. Wymierzyliśmy jadalnię i stwierdziliśmy, że pomieści akurat osiemnaście par, i wszystko zostało przygotowane ściśle według moich wskazówek. Widzisz więc, pani, że w gruncie rzeczy, jeśli ktoś wie, jak się do tego zabrać, może w wiejskiej chatce zaznać tych samych wygód co w najobszerniejszych budynkach.