Выбрать главу

Rozdział 4

Do domu Cycerona miałem niedaleko; stał przy tej samej ulicy, biegnącej samą krawędzią Palatynu. Jednak nawet na tak krótką drogę normalnie zabrałbym ze sobą Dawusa do ochrony, zwłaszcza po zmroku. Tej nocy szczególnie mi go brakowało. Wszędzie wokół czułem niepokój, jaki ogarnął miasto, które przypominało śpiącego człowieka przeżywającego senny koszmar. Z doliny u stóp wzgórza, gdzie leżało Forum, dochodził szmer wielu kroków. Otwarte place pełne były migotliwych pochodni, z tej odległości wyglądających jak fruwające bezładnie świetliki. Co tylu ludzi mogło robić o tej porze w miejscu publicznym? Być może składają ofiary w świątyniach, pomyślałem, modląc się o pokój… szykują się do pospiesznej ucieczki… bębnią w drzwi swoich bankierów lub wykupują w sklepach resztki żywności i opału? Kiedy wyszedłem zza rogu, otworzył się przede mną widok na Kapitol. Na szczycie wzgórza przed świątynią Jowisza jaśniały płomienie rozpalonych w wielkich żelaznych koszach ognisk ostrzegających ludność, że nadciąga wroga armia.

Przed wejściem do willi Cycerona stali dwaj strażnicy, na których nadejście siwego gościa bez choćby jednego niewolnika nie wywarło najmniejszego wrażenia. Moje stosunki z wielkim oratorem były, mówiąc oględnie, napięte. Zażyczyłem więc sobie widzenia z jego osobistym sekretarzem, z którym zawsze byłem na bardziej przyjaznej stopie. Młodszy z wartowników poskrobał się w brodę.

– Tiro? Nigdy o takim nie słyszałem. Ale zaraz, czekaj… czy to nie ten, który zmarł, kiedy nasz pan wracał z Cylicji?

Jego kolega dostrzegł moje zaniepokojenie i roześmiał się.

– Nie zwracaj uwagi na tego durnia, obywatelu. Jest tu dopiero od paru miesięcy i na oczy nie widział Tirona, który żyje, choć jest za słaby na podróże.

– Nie rozumiem – powiedziałem. – To w końcu Tiro jest w domu czy go tu nie ma?

– Nie ma go.

– A gdzie jest?

Starszy wartownik zamyślił się.

– Jakżeż się to miejsce nazywa? To w Grecji, gdzieś nad morzem…

– Które z greckich miast nie leży nad morzem? – rzuciłem niecierpliwie.

– Zaczyna się na P…

– Pireus?

– Nie, to nie to…

– Może Patras?

– O, właśnie! Byłem przy panu, kiedy piastował godność namiestnika Cylicji, i Tiro był tam także. Zeszłego lata ruszyliśmy z powrotem do Rzymu. Pan wybrał łatwą, powolną drogę. Gdzieś w listopadzie Tiro zachorował i musiał zostać w Patras w towarzystwie jednego z niewolników. Pan zaś pociągnął dalej i w tym miesiącu dotarliśmy na miejsce, akurat na jego urodziny.

– Znaczy, Cycerona?

– Tak jest. To trzy dni przed nonami* styczniowymi. Skończył pięćdziesiąt siedem lat. Tyle, ile Pompejusz, jak mówią.

– A co z Tironem?

– Pisują często do siebie z panem, ale wieści są zawsze takie same. Niby mu się nie pogarsza, ale i nie polepsza. Wciąż nie może ruszać w drogę powrotną.

– Nic o tym nie wiedziałem. To złe wieści.

– Dla Tirona? Nie sądzę. Dobrze mu tam teraz. W Patras nie brak spokoju i ciszy, to niezłe miejsce na rekonwalescencję. Ja sam nie chciałbym być teraz w Rzymie, gdybym nie miał zdrowych nóg i nie mógł w razie czego wziąć ich za pas.

– Coś w tym jest – westchnąłem.

– Chciałbyś się może widzieć z kimś innym z domowników, obywatelu?

– Nie bardzo, ale powiedz swemu panu, że Gordianus Poszukiwacz prosi o posłuchanie.

Mogłoby się wydawać, że wszelkie wcześniejsze nasze niesnaski Cycero puścił w niepamięć. Czekałem w westybulu ledwie przez chwilę, zanim wyszedł mnie przywitać. Przyjąłem jego uścisk niechętnie, zaskoczony jego serdecznością. Przyszło mi na myśl, że może jest podchmielony, ale nie wyczuwałem w jego oddechu zapachu wina. Kiedy odstąpił o krok, przyjrzałem mu się bacznie. Spodziewałem się ujrzeć jedno z jego mniej przyjemnych wcieleń: zadufanego nuworysza, zadowolonego z siebie przyjaciela najpotężniejszych person Rzymu, małostkowo mściwego i pamiętliwego adwersarza, lub też świętoszkowatego arbitra rzymskich cnót. Zobaczyłem zaś przed sobą tylko człowieka z obwisłymi policzkami, mocno przerzedzonymi włosami i wodnistymi oczami, który wyglądał, jakby dopiero co otrzymał najgorszą wiadomość w swoim życiu.

Gestem dał mi znak, abym szedł za nim. Nastrój w willi był odzwierciedleniem atmosfery panującej w całym mieście: panika ledwo trzymana na wodzy i gorączkowa krzątanina niewolników. Cycero zaprowadził mnie do swego gabinetu, ale i tam było jak w ulu. Służba pakowała cały księgozbiór do skrzyń.

– Nie, tu nie da się rozmawiać – rzekł przepraszająco. – Chodźmy dalej, za ogrodem jest mały pokoik, tam nikt nie będzie nam przeszkadzał.

Pokoik okazał się komnatą urządzoną z wyjątkowym smakiem. Podłogę przykrywał miękki grecki dywan, pośrodku zaś stał trójnożny kosz z płonącymi bierwionami, oświetlający ściany ozdobione malowidłami o motywach bukolicznych: pasterze drzemiący wśród trzód, satyrowie wyglądający zza przydrożnych świątynek.

– Nigdy przedtem nie byłem w tym pokoju – zauważyłem.

– Nie? To jedno z pierwszych pomieszczeń, które Terencja udekorowała, gdy wróciliśmy z wygnania…może pamiętasz, zawdzięczałem je Klodiuszowi… i odbudowałem spaloną przez jego bandę willę. – Cycero uśmiechnął się smętnie. – Teraz Klodiusz obrócił się w proch, a ja wciąż trwam… jak i ty, Gordianusie. Ale po co? Aby ujrzeć, jak dochodzi do tego wszystkiego… – Zaczął nerwowo chodzić wokół paleniska, rzucającego na ściany jego drżący cień. Raptem przystanął i spojrzał na mnie pytająco. – Czy to możliwe, że od naszego pierwszego spotkania upłynęło trzydzieści lat?

– Nawet trzydzieści jeden. – Kiwnąłem głową.

– Proces Sekstusa Roscjusza. Ależ my byliśmy wówczas młodzi! I odważni, jak to zwykle bywa z młodymi, gdy jeszcze nie mają pojęcia o życiu. Ja, nikomu nie znany Marek Tulliusz Cycero, wystąpiłem w sądzie przeciwko dyktatorowi Sulli… i wyszedłem z tego zwycięsko! Dziś się zastanawiam, jak mogłem być tak szalony. Ale to nie było szaleństwo. Dostrzegłem okropne zło i odkryłem sposób jego naprawienia. Widziałem niebezpieczeństwo, a jednak parłem naprzód, bo byłem młody i sądziłem, że mogę zmienić świat. Teraz zaś… nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek mógłbym zebrać się na taką odwagę. Obawiam się, że jestem za stary, Gordianusie. Za wiele w życiu widziałem i wycierpiałem.

W moich wspomnieniach na ów temat motywy, jakimi kierował się Cycero, nie były aż tak czyste, jak je teraz malował; raczej zabarwione wyrachowaną ambicją. Czy był odważny? Z pewnością wtedy ryzykował… i wygrał sławę, zaszczyty i bogactwo. To prawda, że Fortuna nie zawsze się doń uśmiechała. Trafiały mu się porażki i upokorzenia, zwłaszcza w ostatnich latach, ale sam zadał innym o wiele więcej cierpień. Z jego rozkazu, kiedy był konsulem, stracono grupę ludzi bez wyroku sądu, w imię obrony państwa. Czy ktokolwiek może zajść w polityce tak wysoko jak Cycero zachować czyste ręce? Chyba nie. Najbardziej mnie u niego denerwował upór, z jakim przedstawiał się jako nieskalany wzór cnót i wcielenie rozumu. Nie była to tylko poza; on naprawdę tak siebie postrzegał. Jego nieprzemijająca tendencja do samousprawiedliwiania często wprawiała mnie w złość; teraz jednak, w mrocznych czasach, jakie nastały dla Rzymu, kiedy wybór zawęził się do dwóch wodzów, Cycero przestał mi się wydawać takim złym facetem.

– Możesz w to uwierzyć? – ciągnął. – Że historia się powtarza, że musimy raz jeszcze przeżywać to samo szaleństwo? Nasze życie zaczęło się od wojny domowej i wygląda na to, że tak samo się skończy. Przemija pokolenie i ludzie zapominają. Ale czy naprawdę można zapomnieć, jak było za Sulli, podczas jego wojny z przeciwnikami? Sam Rzym oblężony i zdobyty! Groza, jaka potem nastała, kiedy ogłosił się dyktatorem! Ty pamiętasz, Gordianusie. Byłeś tu wtedy i widziałeś głowy na zakrwawionych tykach. Porządni, szanowani ludzie ścigani i mordowani przez łowców nagród, ich majątek skonfiskowany i za grosze oddany zausznikom Sulli, ich rodziny odarte z dziedzictwa i godności! Sulla pozbył się swych wrogów… oczyścił państwo, jak zwykł mawiać… wprowadził kilka reform, a potem wycofał się i oddał władzę senatowi. Od owego dnia aż po dzisiejszy spędziłem każdą kolejną godzinę, robiąc wszystko, aby oddalić możliwość drugiej takiej katastrofy. I na cóż się to zdało? Republika wali się nam na głowy. Czyż to było nie do uniknięcia? Nie mogliśmy temu zapobiec?