Выбрать главу

— Dobrze — zaczął wreszcie Kleen. Jego głos nie brzmiał zbyt pewnie.

— Więc tak, jak… — urwał. Ponownie zapanowała cisza. Dałbym głowę, że chciał powiedzieć «jak uzgodniliśmy» i w ostatniej chwili ugryzł się w język. Odruchowo poszukałem spojrzeniem Luty. Przymknął oczy i nieznacznie poruszył dłonią. Nie ulegało wątpliwości, że nasze myśli biegną tym samym torem. Obcy przesiedzieli całą noc w komorze magazynowej na najniższej kondygnacji, wśród skrzyń z częściami zapasowymi i zdemontowanych pojazdów. Mieli dość czasu, żeby przepuścić przez sito wszystkie informacje, które ich zdaniem powinny nas zadowolić. Uzgodnić każde słowo. Dość było umieścić w ładowni jeden mikrofon, aby teraz podziękować im za łaskę. Niestety, żadnemu z nas nie przyszło to na myśl. Wiem nawet czemu. Przechwytywanie tachdarowych stożków i fal radiowych to zaszczytna i odpowiedzialna służba. Podsłuch z odległości parseków. Ale przez ścianę? Żaden przyzwoity człowiek nie upadnie tak nisko. A my przecież uważamy się za przyzwoitych ludzi. Logika typowa dla naszego świata. Luta ma rację. Nie pozostało nic innego, jak pokiwać głową.

— Dary powiedział prawdę z tym nadstawianiem uszu — podjął po przerwie Kleen. — Odbieraliśmy wszystkie meldunki, jakie stąd szły na Ziemię. Nie powinno was to dziwić… — zająknął się z zakłopotaniem.

— Nie powinno — mruknął Luta — i nie dziwi. Mów dalej.

Myślę, że nie. Stacja utrzymywała z nami łączność otwartym kodem. Specjalnie, żeby nie dawać takim jak ci tutaj powodów do zniecierpliwienia.

— Wcześniej od was — w głosie Kleena nie wiedzieć czemu zabrzmiała ulga — zorientowaliśmy się, że stacja zamilkła. Mamy może nieco gorszą łączność, ale jesteśmy bliżej, prawda? — zawiesił głos, jakby czekał na odpowiedź.

Nikt się nie odezwał. Kleen pomilczał chwilę, zaczerpnął powietrza i mówił dalej:

— Otóż bezpośrednio przed zerwaniem łączności nasze odbiorniki przechwyciły jakieś silne nie zidentyfikowane impulsy. Przybywały stąd, z Drugiej. To ustaliliśmy z wszelką pewnością. A nawet więcej. Nasi astrofizycy doszli do wniosku, że źródeł tych sygnałów czy zakłóceń należy szukać w pobliżu waszej stacji, w promieniu nie przekraczającym trzystu kilometrów. To ostatnie wyliczenie byłoby oczywiście niemożliwe, gdyby nie fakt, że prowadząc od tylu lat nasłuch, mieliśmy dokładne dane dotyczące zależności zachodzących w komunikacji między obu globami. Jedynym wyjaśnieniem, jakie nam się nasunęło, była katastrofa. W pierwszej chwili myśleliśmy o eksplozji wewnątrz samej stacji. Ale operator dyżurujący przy najsilniejszej kierunkowej antenie odebrał zaledwie kilka nic nie mówiących trzasków, które od biedy mogły oznaczać gwałtowne natężenie wiatru słonecznego. Właśnie porównując jego fotogram z zapisami innych, słabszych radiolatarni, zdołaliśmy w końcu zlokalizować źródło emisji. Oczywiście z dużą tolerancją. No i polecieliśmy. Bo jeśli nawet ten chwilowy wzrost promieniowania nie miał nic wspólnego z samą stacją, to wobec niemal równoczesnego zaniku łączności było jasne, że ucierpiała jej załoga. Uruchomiliśmy statek… był starannie pielęgnowany, głównie w celach szkoleniowych… — Kleen mówił coraz wolniej, robiąc przerwy między słowami — Wybrano nas czterech… zachowały się instrukcje, które uzupełniły nasze komputery…

— Wszystko jasne — przerwałem. — Szkoda tylko, że komputery macie o tyle gorsze od anten. Co to właściwie było?

— Nie wiem… — odpowiedział po chwili. — W końcowej fazie lotu straciliśmy stabilność… rezultat widziałeś. W ostatniej chwili Zara odwrócił rakietę dziobem do góry, dając pełne przyspieszenie…

Tak. To przynajmniej brzmiało przekonująco.

— Otworzył dyszę głównego ciągu? — spytałem jeszcze, chociaż odpowiedź nasuwała się sama.

— Tak.

— I co? Sytuacja była taka, że zapomniał przejść na zimne paliwo? Czy w ogóle nie myśleliście już o niczym?

— Manewrował do ostatniej chwili — odparł cicho Kleen. — Spadliśmy metr od ściany, tuż nad przepaścią. Gdyby nie on…

— Mieliście masę szczęścia — odezwał się nagle Luta. — Gdyby Zara odzyskał stateczność kilka sekund wcześniej to znaczy gdyby wydało mu się, że ją odzyskał, starczyłoby mu czasu na zmianę napędu. Przeszlibyście na zimny ciąg i teraz leżelibyście w jakimś wąwozie, prawdopodobnie do góry głowami. Bo statek, który straci stabilność kilka minut przed lądowaniem, nie odzyska jej już do końca. Nawet jeśli przy pulpicie siedzą takie asy jak wy — dodał poważnym tonem. — A tak wleźliście w skałę i to dostatecznie głęboko, by statek pozostał w pionie. Powiedzmy, niemal w pionie… — a teraz kończ o tych sygnałach — jego głos zabrzmiał pół tonu wyżej. — Wiemy już, że wybraliście się w pożyczonej ze szkolnego muzeum rakiecie, aby ratować ludzi. To więcej, niż mogliśmy się spodziewać, przynajmniej po tym, co ofiarowaliście nam dotychczas. No dobrze. A dalej?

— Dalej… — Kleen zawahał się. — właściwie nic. Większość urządzeń pokładowych, anteny, agregaty energetyczne, odmówiły posłuszeństwa. Poszliśmy do waszej stacji i…

— I sadziliście kwiatki — dokończył Luta.

Kleen uniósł ręce w geście wyrażającym bezradność.

— Właśnie — potwierdził. — To znaczy robiliśmy co się tylko dało, żeby przyśpieszyć rozwój hodowli planktonu. Stosowaliśmy pożywki… Ostatecznie, to była nasza jedyna szansa.

Tak. Nie musieliśmy mu mówić, że ta szansa w rzeczywistości równała się zeru. Wiedział o tym równie dobrze jak my.

— Pamiętacie współrzędne punktu, w którym wasi specjaliści zlokalizowali źródło emisji? — spytał Fros.

— Traficie tam? — uściśliłem pytanie.

— Myślę, że tak… — powiedział po chwili niezdecydowanym tonem Kleen. — Nasze mapy zostały wprawdzie w kabinie statku…

— Trafimy — uciął Dary.

— To dobrze — odrzekł spokojnie Luta.

Słuchawki umilkły. Łazik wspinał się właśnie ku szerokiemu siodłu z samotną skałą, spod której po raz pierwszy ujrzałem na własne oczy potomków ludzi, którzy opuścili Ziemię. Opuścili i wyparli się jej, bo rozczarowali ich ziomkowie, którzy niespełna sto lat dłużej ulegali wpływom macierzystej cywilizacji w jej naturalnym środowisku. A potem wyparli się także swojego człowieczeństwa, przynajmniej w biologicznym znaczeniu tego słowa. No i wreszcie siedzą tu koło nas, potulni jak dzieci i opowiadają, jak to ruszyli w kosmos, bez przeszkolenia, bez sprzętu, na archaicznym gruchocie, żeby tylko pośpieszyć z pomocą ziemskiej załodze, której jedyną misją w tym układzie było donieść nam w porę, że ci z Alfy planują jakieś łajdactwo. Siąść i płakać.

Zostałem w tyle. Fros jechał już skrajem plaży, kiedy my wciąż jeszcze podskakiwaliśmy na zboczu pokrytym muldami w kształcie niezgrabnych kopczyków. Luta siedział nieruchomo, z głową przechyloną do tyłu, jakby chciał dać do zrozumienia, że świat przestał dla niego istnieć. Nagle, nie zmieniając pozycji, rzucił krótko:

— Gdzie to jest?

Trwało chwilę, zanim Kleen zorientował się, że pytanie było skierowane do niego. Ubiegł go Dary:

— Myślę, że na płaskowyżu rozciągającym się między tym skalnym pasmem, które już znacie, a tutejszymi Alpami. Koło o promieniu trzystu kilometrów to nie fraszka, ale przeważającą część jego powierzchni zajmuje ocean. Tymczasem to stało się najprawdopodobniej na lądzie.

— Zatrzymaj się, Fros — Luta uniósł głowę i spojrzał przed siebie. Pierwszy łazik raptownie zwolnił, przetoczył się jeszcze kilkanaście metrów i zastopował.