— Co się stało?
— Poczekaj… Mur, jak u ciebie?
Utkwiłem wzrok w jego twarzy, nie wiedząc o co chodzi. Nagle zrozumiałem i powiedziałem szybko:
— Normalnie.
— A ty, Fros?
— Wszystko w porządku. Myślę, że im prędzej, tym lepiej…
— Uhm… Potrzebny będzie transer. Odnoszę wrażenie — Luta zwrócił się do Kleena — że bardzo dobrze wiecie, gdzie jest to, czego szukamy. Tym lepiej. Pojedziemy wodą. Wątpię, czy mieliście kiedyś do czynienia z liną i hakami. Mógłbym wprawdzie dać wam instrukcję — w jego głosie nie dało się wyczuć nawet śladu drwiny — ale przyjemności na później. No, wysiadamy. Fros, podciągnij jeszcze ze sto metrów. Ustawcie łaziki tak jak wczoraj i sprawdźcie strojenie lidarów. Póki co, chcemy mieć spokój…
Pomyślałem, że nie tylko o spokój chodzi, ale nic nie powiedziałem. Spróbujemy odnaleźć to miejsce, o którym mówili obcy… jeśli takie miejsce istnieje. Potem zobaczymy.
Fros z Lonem i Zarą zasiedli w kabinie przed ekranami. Kleenowi i Dariemu wskazał Luta miejsce z przodu, na pokrywie komory ładunkowej. Sam stanął na fotelu, wystawiając głowę z otwartej wieży. Ja ulokowałem się z tyłu, tuż nad wodą. Czułem chwilami uderzenia drobnych kropel w powłoką skafandra i mimo woli pomyślałem o kąpieli. Dałbym nie wiem co za kawałek uczciwego, ziemskiego morza ze zwykłą, słoną wodą, piaskiem i skałami. Klimatyzacja skafandrów działała tym razem rzeczywiście sprawnie, niemniej temperatura atmosfery przekraczała w południe sześćdziesiąt stopni. Konstruktorzy zrobili wszystko, co w ludzkiej mocy. Ale jedynym izolatorem z prawdziwego zdarzenia pozostawała w dalszym ciągu próżnia.
Transer sunął miękko nad powierzchnią oceanu, burząc wodę elastyczną poduszką siłowego pola i zostawiając za sobą szeroki pas piany. Odbiliśmy od brzegu na odległość kilkuset metrów, po czym wzięliśmy bezpośredni kurs na majaczące w oddali skalne olbrzymy. Zbliżało się południe i po raz trzeci już musiałem podciągnąć zawory, zwiększając dopływ tlenu. Myśl o kąpieli stawała się chwilami nie do zniesienia.
Po pół godzinie lotu góry wyostrzyły się, pociemniały. Ich odbicie w wodzie przypominało świeżo namalowany obraz, świecący mokrymi farbami. Mieliśmy je teraz z lewej burty. Urywały się bezpośrednio nad oceanem, spadając z wysokości dwóch, może dwóch i pół tysiąca metrów pionowymi skarpami. Niepostrzeżenie zaczęły zostawać z tyłu, odsłaniając rozległy płaskowyż, zasnuty fioletową mgiełką. Jeszcze kilkanaście minut i w perspektywie zarysowała się prosta, biaława linia brzegu.
— Dochodzimy? — spytał Fros.
— Poczekaj, co powiedzą gospodarze — mruknął Luta. — No, jak? — rzucił, podnosząc głos. — Zaczynamy czy jedziemy dalej na południe?
Nikt nie zareagował. Uniosłem się na łokciach, żeby lepiej widzieć siedzącą z przodu dwójkę. Byli odwróceni do mnie plecami, ale ich nieruchome sylwetki zdradzały napięcie.
— Podciągnij jeszcze wzdłuż brzegu — zdecydował wreszcie Luta, nie doczekawszy się odpowiedzi.
Transer ponownie opisał łuk, oddalając się coraz bardziej od górskiego pasma zamykającego drogę lądową z terenów otaczających stację w kierunku południowego płaskowyżu. Dłuższą chwilę jechaliśmy w milczeniu. Fros prowadził teraz po stycznej do linii wybrzeża, łagodnie wybrzuszonej i tworzącej w perspektywie szeroki, płaski cypel.
Ląd był coraz bliżej. Z rzadka rozrzucone głazy o zaokrąglonych łbach, wąska, kamienista plaża, nad nią jakby niewysoki próg i dalej idealnie płaska, przypominająca lotnisko równina. Nic, co zatrzymywało wzrok, co zachęcało do zawarcia bliższej znajomości z okolicą.
Dobiegający z dołu szum nagle ucichł. Maszyna zafalowała łagodnie, chwilę sunęła siłą bezwładu, raz i drugi musnęła podwoziem powierzchnię wody, po czym siadła jak wielkie, lądujące ptaszysko. Ponownie zawrzała wyrzucana spod rufy woda. Szybkość spadała gwałtownie, Dary i Kleen musieli dobrze zaciskać dłonie na uchwytach, żeby nie polecieć do przodu. Wreszcie transer wytracił pęd i zatrzymał się w odległości jakichś stu metrów od brzegu. Byliśmy na miejscu.
— Myślę, czy nie powinniśmy się podzielić — zaproponował Kleen, wspinając się ku wieży. Trafił palcami na krawędź włazu i wyprostował się, balansując na szeroko rozstawionych nogach.
Głowa Luty zniknęła we włazie. Jeszcze raz zaświergotały silniki. Transer leniwie ustawił się prostopadle do linii brzegu. Chwilę nie działo się nic, po czym maszynę przebiegł wstrząs. Spod prawej burty strzeliła wąska świetlista smuga. Nie będziemy się rozdzielać. W każdym razie zanim nie przeszukamy kilometr po kilometrze całego obszaru płaskowyżu fotonowymi obiektywami sond.
Kleen zachwiał się i usiadł ponownie. Dary uniósł wreszcie głowę i pochwyciwszy nitkę odrzutu starał się nadążyć wzrokiem za aparatem zwiadowczym. Pomyślałem, że warto zejść do kabiny i popatrzeć na ekran, ale nie chciało mi się ruszyć. Zresztą wolałem nie tracić z oczu tej jakby zamarłej w oczekiwaniu dwójki na pokrywie dziobu.
W ślad za pierwszą sondą poszła druga. W dalszym ciągu w kabinie panowało milczenie. Czyli że w obrazach przekazywanych na ekran nie było nic godnego uwagi. Gdyby sytuacja miała pozostać bez zmian…
Łatwo sobie wyobrazić, co nas czeka, jeśli sondy nie trafią na ślad tego czegoś, co tak wstrząsnęło mieszkańcami sąsiedniego globu, że nie zawahali się postawić wszystkiego na jedną kartę, żeby tylko obejrzeć to z bliska. Jeśli oczywiście cały ten alarm nie wynikał z pomyłki alfiańskich obserwatorów. Pomyłki, uzupełnionej następnie na miejscu, ale już wyłącznie na nasz użytek… Jeśli… jeśli…
Otóż to. Musimy mieć pewność. A to oznacza, że tak czy inaczej zawrzemy bliższą znajomość z obszarem płaskowyżu. Lekko licząc dwa tygodnie jazdy.
— Uhm… — zamruczał nagle Luta — podkręć to… — Widziałeś?! — wybuchnął Fros. — To przecież…
— Nic nie mów… — uciął Luta. — Daj jeszcze raz… Chwila ciszy i kolejny wstrząs. Świetliste smugi strzelały teraz w równych odstępach. Jedna… druga… trzecia…
— Dosyć — powiedział z westchnieniem Luta. — Namierzyłeś?
— Tak. Jedziemy?
W głosie Frosa zabrzmiała jakaś nutka, która bardzo mi się nie spodobała. Nie gorączkował się. Nie krzyczał. Mówił cicho, jakby bał się, że kogoś zbudzi.
— Uwaga — rzucił Luta. — Ruszamy.
— Co to jest? — spytał półgłosem Dary.
Nikt nie odpowiedział. Ciężki pojazd nabierając szybkości ślizgał się nad przybrzeżną płycizną. Jeszcze kilka sekund i szum wody przeszedł w charakterystyczny, wibrujący syk. Transer frunął w górę, wreszcie zakołysał ciężko i ruszył na przestrzał przez bezkresne pustkowie płaskowyżu.
Jazda nie trwała dłużej niż dwadzieścia minut. W pewnej chwili z kabiny dobiegł nieokreślony pomruk i pojazd raptownie zwolnił. Rozejrzałem się uważnie, ale w polu widzenia w dalszym ciągu nie było nic, co mogło zwiastować, że docieramy do celu.
— Wszyscy do środka — zabrzmiał nagle głos Luty. To coś nowego. Wstałem i dałem znak obcym, żeby szli przodem. Kiedy Kleen znikał we włazie, pochwyciłem spojrzenie Dariego. Jego osłonięta szybą kasku twarz była blada jak wtedy, kiedy ujrzałem go po raz pierwszy. A przecież teraz tlenu miał dosyć. Nie doznawał pionierskich rozkoszy rozumnej istoty, która umyśliła przekształcić swój organizm zgodnie z wymaganiami środowiska, zamiast na odwrót. I to nie nagłe wezwanie Luty było przyczyną tej bladości. W jego oczach dostrzegłem lęk.
Zaryglowałem za sobą klapę włazu i wcisnąłem się między fotele. Ekran poświęcał blado, ukazując pustą przestrzeń, bez jednego wzniesienia, jednego zafalowania terenu, za którym mogło się coś ukrywać. Już chciałem spytać Lute, czemu stłoczył nas wszystkich w kabinie, kiedy wzrok mój padł na tablicę nad pulpitem sterowniczym. Jak błękitny świetlik jaśniała lampka kontrolna czujnika ferroindukcyjnego.