—. Mykin. Znałem go…
— Ten drugi to Ron… — zabrzmiał w słuchawkach słaby głos Kleena. Nie podchodź, Dary. Nie trzeba…
— Mykin — powtórzył Luta. — Teller i Mykin.
— A Yianden? — spytał bardzo cicho Fros. Uniosłem głowę. Jego wysoka, szczupła sylwetka widniała w odległości dobrych trzydziestu metrów. Stał jak skamieniały.
— Nie wiem — rzekł po chwili Luta. — Nie ma go. Jak dotąd…
Coś mnie tknęło.
— Jak to? — powiedziałem nieswoim głosem — a tamci?
— Tamci?… — powtórzył jak echo.
Błyskawicznie omiotłem spojrzeniem grupę otaczającą dwa pozostałe ciała. Stojący najbliżej poruszył się. Za szybą kasku mignęła mi twarz Dariego. Chwilę mierzył nas wzrokiem, po czym zaczął bardzo uważnie przepatrywać teren, jakby czegoś szukając. Ale oprócz roztrzaskanego łazika, nas i tych czterech leżących płasko na brudnym żwirze, w zasięgu wzroku nie było nic ani nikogo.
— Tamci? — jeszcze raz powiedział Luta. — To nie nasi…
Poczułem na skórze strużki potu. Jeszcze nie rozumiałem. Wiedziałem tylko, że stało się coś, co potwierdziło moje najgorsze przypuszczenia. Mój brak zaufania…
Oprzytomniałem. Na ułamek sekundy przestałem widzieć. Ogarnęła mnie wściekłość. Więc to tak…
Bez zastanowienia skoczyłem w ich stronę. Potknąłem się, przeleciałem głową do przodu kilkanaście kroków, złapałem równowagę i już byłem przy nich. Miałem ich. Dopadłem pierwszego, nie zdając sobie sprawy, kto to jest, porwałem go obiema dłońmi za skafander na piersi i zacząłem nim trząść, wkładając w to całą siłę ramion.
— Tak?! — wysyczałem. — Mieliście nasłuch?! Odebraliście impuls eksplozji i już wiedzieliście, że to właśnie tutaj? Stacja umilkła, więc polecieliście ratować ludzi, tak?! Tylko ludzi! Pomimo, że nie zajmowaliście się lotami. Nie mieliście techników rakietowych, nawigatorów, pilotów. Nic, tylko przechowywane w charakterze pomocy szkolnych statki, którymi wasi protoplaści przylecieli z Ziemi! Cóż to dla was! Bylibyście tu przed nami, gdyby nie puste brzuchy! My zjawilibyśmy się na gotowe, prawda?! A to — cofnąłem się, teraz dopiero zamajaczyła mi przed oczami twarz Kleena, i podskoczyłem do bielejących na ziemi kości — to spadło z nieba, tak?! — wrzasnąłem. — I ten drugi!
— Zostaw, Mur. — głos Frosa dobiegł mnie jak przez watę. — Teraz to już nie ma sensu…
— Sensu?! — podchwyciłem. — Zobaczymy — oparłem dłoń na kaburze. — Na razie leży ich tylko dwóch — zniżyłem głos. — Trochę mało, gdyby chcieli tu przyjeżdżać z pielgrzymkami. I żeby sobie pewne rzeczy dobrze wbili do głowy. Będziecie mówić?!
Żaden nie odpowiedział. Nie poruszyli się nawet. Stali jak wmurowani z opuszczonymi głowami. Jeden tylko Kleen wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczyma. Jego wargi poruszyły się, ale nie dobiegł mnie najcichszy dźwięk. Atmosfera była nieruchoma. W całym otoczeniu panowała martwa cisza. Tak właśnie — przemknęło mi przez myśl — powinny wyglądać cmentarze dla tych, którzy ruszają ku obcym gwiazdom.
Poczułem, że mięśnie mi wiotczeją. Przytłaczał mnie ciężar kasku, najchętniej zdarłbym go z głowy, poszedł przed siebie sto, dwieście kroków, upadł na piasek i zasnął. Odruchowo sięgnąłem do karku i zwiększyłem dopływ tlenu. Czekałem na coś, co miało się wydarzyć, chociaż z każdą chwilą narastała we mnie świadomość, że czekam na próżno.
— Zginęli od razu — dobiegł mnie niewyraźny głos Luty. Obejrzałem się. Pochylony nad skafandrem Tellera wodził wokół lufą dozymetru. — Ale nawet gdyby ocaleli w czasie wybuchu — ciągnął prostując się — nie mieli żadnych szans…
Tak, oczywiście — przebiegło mi przez myśl. Po co o tym mówić?
— Weź ich, Fros — Luta szedł powoli w stronę Kleena, nie spuszczając z niego wzroku. — Weź ich i patrz im na ręce. Mają je nie od parady. Gorzej z głowami. Naprawdę myśleliście — stanął tak blisko, że Kleen odruchowo zasłonił się ramieniem — że ktokolwiek z nas uwierzy w te bzdury o kierunkowych antenach, które potrafią zlokalizować źródło sekundowego sygnału na sąsiedniej planecie? I w ten nagły atak solidarności, który tak wami wstrząsnął, że nie zważając na wszystko, co nas dzieliło, zaryzykowaliście pewną śmierć, aby tylko sprawdzić, czy naprawdę w niczym już nie można nam pomóc? Wierzę, że chodziło o stację. Na to zgoda. Ale nie o ludzi. Domyśliliście się, że wasza pierwsza czy któraś tam z kolei wyprawa narobiła tu bigosu, i przylecieliście zobaczyć, czy przypadkiem nie da się skorzystać z okazji. Zrobiliście to. Rozbiliście statek. Znaleźliśmy was konających z głodu. Wszystko to prawda. A jednak wasza misja osiągnęła powodzenie… przynajmniej do pewnego momentu. Gdyby nie brak energii i głód, zgotowalibyście nam cieplejsze powitanie, czy nie tak? Może nawet gorące. Bardzo gorące. Piękny plan. Opanować stację, przejąć jej wyposażenie i zdobyć kontrolę… może nad całym układem, przynajmniej na długie lata. Doskonale zdawaliście sobie sprawę, co oznacza dla jednej ze stron walczących na waszej planecie obsadzenie własną załogą ziemskiej bazy na Drugiej. No, a potem…
— Mówiłem — w głosie Dariego brzmiała gorycz — żeby powiedzieć prawdę. Wytłumacz im teraz, jeśli potrafisz…
— Przylecieliśmy, żeby ratować naszych — powiedział po chwili wahania Kleen. — Były dwa statki… nie mieliśmy ich więcej. Znaliśmy współrzędne punktu lądowania… to właśnie tutaj. Nie chciałem, żebyście wiedzieli o naszych próbach… o tym, że latamy.
— Przecież — odezwał się naraz Fros — sami przyprowadziliście nas tutaj. Jak mogliście sądzić, że zdołacie ukryć przed nami to wszystko…
— Tak właśnie wtedy powiedziałem. Że kiedy tu przyjdziemy, i tak poznacie prawdę — Kleen mówił coraz szybciej. — Liczyliśmy się z tym. Ale jak długo sami nie wiedzieliśmy nic pewnego, wolałem nie mówić. Zrozumcie, nie możemy dopuścić, żeby Nowi dowiedzieli się o naszych statkach. Wówczas zastalibyście tu nie nas, a ich.
— To oczywiście ogromna różnica — rzucił sarkastycznie Luta. — Ale nie wiem, czy akurat dla nas…
— Tak — odparł z przekonaniem Kleen. — Bo to nie było tak, jak mówisz. My po prostu…
— No, dobrze — uciął wreszcie Luta. — Na teraz dosyć. Wierzę, że macie nam to i owo do powiedzenia. Może jeszcze posłuchamy sobie tej waszej nowej wersji… w wolnej chwili. Teraz mamy ważniejsze sprawy. Wspomniałem przed chwilą o humanitaryzmie. Chodź ze mną Mur.
Nie zareagowałem. Moje myśli pełzły leniwie, jak pasma dymu, przez które prześwitują momentami fragmenty obrazów, jakieś pozbawione logicznego sensu wizje, giną, pojawiają się ponownie w zmienionym kształcie…
Odcięli się od historii. Własnej, ziemskiej historii. Jedni i drudzy. Polecieli ku gwiazdom szukać nowej jakości życia. I zaraz na progu cofnęli się o stulecia. Przecież to absurd. Kompletna bzdura. Ta wyprawa i nasze warowanie w ciasnej skorupie na globie, gdzie człowiek najlepiej się czuje o tak… musnąłem spojrzeniem ciemniejące na ziemi zwłoki. Czego my tu właściwie szukamy? My i ci, co polecieli szukać szczęścia z dala od swoich, jak znudzęni kochankowie. Co jeszcze chcemy sprawdzić? Dla kogo to? Żeby chociaż naprawdę chodziło o coś nowego. Ale oni tylko kopiują żałosną, choć może i zwycięską w efekcie szarpaninę, jaka była udziałem ich przodków, tych samych, od których się odżegnali… To nie może być prawda. Żebym tylko zdołał zebrać myśli… Dociec, gdzie tkwi ukryty sens tej całej farsy, obfitującej w tragiczne epizody…