— Mur!
Oprzytomniałem. Potrząsnąłem głową i szybko spojrzałem za siebie. Luta był już przy transerze. Otworzył klapę skrzynki narzędziowej w dolnej części kadłuba i nisko pochylony grzebał chwilę w jej wnętrzu. Nie zdążyłem przejść nawet połowy drogi, kiedy wyprostował się. Na ziemię spadły dwa podłużne przedmioty. Poznałem je od razu. Zwykłe stalowe saperki, jakich używa się po burzach piaskowych do usuwania zasp.
Przyjrzał im się, mruknął coś niezrozumiale i ponownie zagłębił się w otwartej wnęce. Po chwili obok pierwszych pojawiły się dwie dalsze łopatki. Luta starannie zamknął skrzynkę, obejrzał się, podniósł wydobyte narzędzia i ruszył w moją stronę. Przyspieszyłem, podszedłem do niego i wyjąłem mu z ręki dwie łopatki, jakbym go chciał uwolnić od zbyt dużego ciężaru. Nie zatrzymaliśmy się ani na moment.
— Ja bym… może ja też… — Fros zająknął się i umilkł.
— Nie spuszczaj ich z oka — powiedziałem. — Wiesz teraz, do czego są zdolni.
— Poczekaj — dodał Luta. — To już niedługo…
Stanąłem przy zwłokach Tellera, pochyliłem się i kantem łopaty nakreśliłem na ziemi podłużny prostokąt. Następnie, nie oglądając się na pozostałych, zacząłem kopać.
— Weź to — dobiegł mnie w pewnej chwili przytłumiony, jakby niechętny pomruk Luty. Odruchowo poszukałem go spojrzeniem. Stał przed stłoczonymi w ciasną grupę obcymi i podawał im saperki. Dwie. Dwie dla nas i dwie dla nich. Rachunek się zgadzał. Gdyby taki rachunek w ogóle istniał.
Kleen trzymał łopatki na wyciągniętych przede siebie dłoniach i przyglądał im się, jakby nie wiedział, co z nimi zrobić. Wreszcie odwrócił głowę.
— Gdzie? — usłyszałem jego głos.
— Może tam gdzie to się stało — odpowiedział ktoś niezdecydowanym tonem.
— Jak uważasz, Lon?
Nie chcą, żeby leżeli przy naszych — przebiegło mi przez myśl. Przyjąłem to bez gniewu. Po prostu stwierdziłem fakt. Odwróciłem się i spokojnie uderzyłem łopatą w twardy, jakby zmieszany z drobnymi okruchami żwiru grunt Drugiej.
— Zróbmy to tam, gdzie leżą. Uważam, że cała ta narada jest bez sensu.
— Tak myślisz?
— On ma rację, Kleen…
Przydałby się kilof. Ostrze łopaty dźwięczało trafiając w kamienie, ześlizgiwało się, poruszenie każdej grudki ziemi wymagało największego wysiłku, popartego ciężarem całego ciała. Tuż obok rytmicznie uderzała saperka Luty. Do tych dźwięków po chwili dołączyły dalsze. Pomyślałem, że jak ten glob długi i szeroki, jedynym, co teraz mąci jego ciszę, jest ten zmieszany brzęk łopat. Ale nie. Te głosy nie zmieniały niczego. W nich także była cisza przestrzeni.
Godzinę później stałem odwrócony plecami do czterech niewysokich podłużnych pryzm i patrzyłem, jak Luta z powrotem lokuje saperki w skrzynce narzędziowej. Zatrzasnąwszy pokrywę, nie skierował się jednak w naszą stronę, a wspiął na pancerz i zniknął w otwartym włazie. Słyszałem jego nierówny, przyśpieszony oddech. Rozległ się charakterystyczny syk starterów i pojazd powoli ruszył z miejsca, wykręcając dziób w kierunku zalanego szkliwem krateru. Klapa włazu zamknęła się z głośnym stukiem.
— Odejdźcie trochę w kierunku morza — dobiegło z kabiny. — Tu jednak jest ciągle to zero, zero trzy.
Rzuciłem okiem na okienko dozymetru. Zapomniałem o nim. Kilka minut mniej czy więcej nie gra wprawdzie roli, ale tu i tak nie zostało już nic do zrobienia.
— Chodź, Fros — powiedziałem. — Niech idą przodem.
— Poczekaj chwilę…
Obejrzałem się. Stali przed usypanymi przez siebie kopcami, nisko pochylając głowy. Jeden obok drugiego, równo jak w szeregu. Mimo woli wzruszyłem, ramionami. Odczekałem kilkanaście sekund i rzuciłem:
— Dość tego. Trzeba było pomyśleć zanim skleciliście te wybuchające pudła. Zanim zerwaliście kontakt z Ziemią. Na waszym miejscu zastanowiłbym się nad tym. Ale nie tu. Fros, przemów im do rozsądku.
— Chodźcie… — odezwał się cicho Dary. — Dzień się kończy…
Spojrzałem w górę. Atmosfera wypełniająca kulę globu znowu już zgęstniała. Zatarte kontury lądów i mórz przesłaniały pasma chmur.
— Ciekawe — zabrzmiał przepojony goryczą i jakby złością głos, którego w pierwszej chwili nie poznałem — czy nam też usypią takie kopce… Jak myślicie?
'Przemilczeli to. Ja także. Tylko Fros zamruczał, jakby protestując, zresztą bez przekonania.
— Nie wiecie? — poznałem teraz. To był Zara. — Pewnie, że nie wiecie. Oni sami ntie wiedzą…
— Idźcie prędzej — warknąłem. Przechodzili właśnie koło mnie, zmierzając w stronę, gdzie jeszcze przed chwilą stał transer. Żaden z nich nie obdarzył mnie spojrzeniem, ale przyśpieszyli. Fros podążał za nimi w odległości kilkunastu kroków. Wszystko razem przypominało scenę z jakiegoś historycznego filmu. Jeńcy, prowadzeni przez pustynię, budzący jednak nie większe współczucie niż konwojujący ich żołnierz. Nonsens.
— Poczekajcie — rozległ się naraz głos Luty. — Już wracam.
— Znalazłeś coś? — spytał szybko Fros.
— Uhm…
Obcy niespokojnie poruszyli głowami.
— Coś… czy kogoś? — rzuciłem, spoglądając w stronę pojazdu.
— Nie.
Klapa włazu uchyliła się. Ujrzeliśmy podwójną lufę fotonowej lornetki, a za nią górną część kasku. Nie wychylając się spoza pancernej osłony wieży, Luta lustrował chwilę teren. W pewnym momencie zauważyłem, że anteny lidaru drgnęły i nieznacznie zmieniły położenie.
— Jest coś? — gorączkował się Fros.
— Pole startowe. Taki mały, wypalony krążek… i rozwalona konstrukcja nośna. Ale statku ani śladu.
— Może tam właśnie lądowali — powiedziałem z namysłem — i nic więcej?…
— Nie — odparł stanowczym tonem. Statek był raczej niewielki. Ten, który leży tutaj… sproszkowany, jeśli nie wyparował. Oprócz niego łazik. Także jeden. A pole startowe jest czyste. To znaczy…
— Wracaj już — przerwałem. — Sam mówiłeś, że jest ciągle zero, zero trzy.
— Dobrze — zgodził się po chwili. Przez moment widzieliśmy jego dłoń, sięgającą do uchwytu klapy, po czym zaświergotały silniki, transer zawrócił w miejscu i lekko potoczył się w naszą stronę.
— Więc to pole… — zaczął Fros, ale przerwałem mu gwałtownym ruchem ręki.
— Nie możesz poczekać?! — syknąłem. — Mało ci jeszcze?
Zapanowała cisza.
Luta nie ryglował widać klapy włazu, bo kiedy tylko transer przystopował, nad wieżą ponownie ukazała się jego głowa.
— Wsiadajcie — mruknął. — Najwyższy czas wracać. Wrócimy tu… ale nie prędko. Przynajmniej tak mi się zdaje… No, Fros — dodał zmieniając ton.
Wezwany zbliżył się do pojazdu, obejrzał raz, potem drugi, wreszcie potrząsnął głową i szybko, płynnymi ruchami wdrapał pod wieżę. Nie czekając aż zniknie w kabinie, zająłem swoje dawne miejsce z tyłu. Patrzyłem, jak Kleen, po nim Dary i pozostała dwójka lokują się na klapie komory ładunkowej. Tym razem żadnego z nich nikt nie zapraszał do środka.
Fros z pewnością tkwił już w swoim fotelu przed pulpitem sterowniczym, ale transer wciąż jeszcze stał bez ruchu. Luta wychylony do połowy ciała z wieży wpatrywał się w niewyraźne z tej odległości prostokątne kopczyki obcej ziemi. Nagle przechylił się przez burtę i położył dłoń na ramieniu siedzącego najbliżej Kleena.
— Popatrzcie tam, chłopcy — powiedział swoim normalnym, sennym głosem. Wezwanie było zbyteczne, ponieważ obcy, ilu ich było, nie spuszczali wzroku z miejsca, któreś, im wskazał. Mimo to powtórzył: