Raptem powietrze przeszył potworny, ogłuszający zgiełk. Kabinę wypełnił jazgot zmieszanych dźwięków, jakieś dudnienie, trzaski, jakby gigantycznych, iskrzących przekaźników, przerywane wycie sygnałów alarmowych sprzężonych z mikrofonami nadajników, odgłosy huraganu, niosące z sobą rozpaczliwe wezwania radiooperatorów. Błyskawicznie rzuciłem się w stronę ekranów i poszukałem spojrzeniem Luty. Stał spokojnie, jakby nigdy nic i uśmiechnął się. Jego prawa dłoń spoczywała na jednym z tłumików pulpitu łączności.
— Burza jonosferyczna — mruknął. — Tak to wygląda w całym zakresie fal dekametrowych. Ładnie, co?…
Cofnął rękę. Raptowna cisza była nie mniejszym zaskoczeniem niż przed chwilą wtargnięcie impulsów atakujących teraz anteny stacji.
Potrzebowałem kilkunastu sekund, żeby ochłonąć. Usłyszałem za sobą przyciszone głosy obcych, ale nie zwróciłem na nie uwagi.
— Magnetyczna też? — bąknąłem, wskazując ruchem głowy poświęcające krawędzie ekranów.
— Uhm… — przytaknął Luta. — Światło przychodzi z górnych warstw atmosfery. Tutaj mamy tylko odbicia. Ale to nie wszystko.
Jego dłoń sięgnęła do miksera nasłuchu. Zanim jeszcze płaski uchwyt osiągnął górne położenie, w uszy wdarł mi się głuchy, wibrujący grzmot. Przebiegał w tak niskich rejestrach gamy, że chwilami przestawał być uchwytny. Ale to od niego właśnie drżały pancerne ściany budowli, ważącej, lekko licząc te dwieście tysięcy ton.
— Wiatr?! — wrzasnąłem mu niemal do ucha, starając się przekrzyczeć łoskot.
Skinął głową. Chwilę stał w nie zmienionej pozycji, jakby lubując się tym przeraźliwym dźwiękiem, którego człowiek z pewnością nie mógł słuchać bezkarnie dłużej niż kilkanaście sekund. Następnie wyłączył nasłuch i gestem wskazał ekrany.
Obraz widoczny na prostokątnych, panoramicznych tarczach przedstawiał szaleństwo. Wraz z krążącymi pasami fioletowego światła kipiały mroczne, niemal czarne kształty, rozjaśniane sekundowymi błyskami, jakby torującymi sobie drogę z niewysłowionej głębi. Chwilami znikał, przeszyty krzaczastym wybuchem rtęci, to znowu, nagle pociemniały, dzielił się na skaczące nierytmicznie pasma uciekające poza górną krawędź ekranu.
— Waszą hodowlę planktonu — mruknął w pewnej chwili Luta, nie odwracając głowy — będziecie zakładać od nowa. Przetrwa miesiąc… może dwa. Takie widoki trafiają się tu dość często. Sam naliczyłem przeszło setkę… w ciągu dziesięciu lat.
Prawda. Dla niego to nic nowego.
Ogarnął mnie spokój. Cofnąłem się kilka kroków, żeby objąć całość obrazu widocznego na ekranach. Powoli zaczynał mnie fascynować. Raz i drugi zaświtały mi w piekielnym tańcu kształtów i barw elementy jakiejś potężnej, groźnej harmonii.
— …Większy uniwersalizm i równocześnie przyśpieszenie procesów metabolicznych… — dobiegły wypowiedziane głośniejszym szeptem słowa któregoś z. obcych.
— To na nic — odpowiedział inny głos. — Ciśnieniowa autokorektura tkanek przez lata będzie jeszcze fantazją. Może gdyby użyć budulca nieorganicznego… rozumiecie, inna energetyka wiązań…
— Próbowaliśmy — poznałem głos Zary — wpisywać w matryce wysokomolekularne pochodne metali i wiecie, co z tego wynikło…
Chwilę panowała cisza.
— W każdym razie byłby to krok naprzód — odpowiedział Kleen. — A adaptacja w warunkach podciśnienia…
— Chcecie tam wyjść? — spytał nagle pełnym głosem Luta. — Proszę bardzo. Tylko musicie się pośpieszyć. No?
— Dlaczego wyjść?… nie zrozumiał Fros.
— Właśnie o tym mówią — wyjaśniłem ze złym uśmiechem. — Sądzę, że nie powinniśmy im przeszkadzać — dodałem. — Chodzi o doniosłe eksperymenty… jeśli coś z tego pojąłem?
Zapanowało milczenie. Obaj z Lutą odwróciliśmy się tyłem do ekranów. Przed sobą, niemal na wyciągnięcie ręki, mieliśmy twarze obcych, rozjaśnione teraz tańcem świetlistych, kolorowych smug. Ich nieruchome sylwetki sprawiały wrażenie posągów uczestniczących w dziwacznym, ekspresyjnym widowisku. W głębi rysował się bledszy, jakby spłowiały skafander Frosa.
— A wy nie mielibyście ochoty? — padło nagle wypowiedziane mocnym, odrobinę zaczepnym tonem pytanie Lona. Stojący obok niego Kleen wykonał szybki ruch ręką, jakby go chciał zatrzymać. Przez chwilę nikt nic nie mówił.
— Ostatecznie moglibyśmy to zrobić… — głos Luty stał się znowu senny. — W skafandrach…
— W skafandrach! — powtórzył pogardliwie Lon. —
I dokąd byście doszli? Na brzeg? Kawałek dalej? A tam, skąd płyną te głosy, których słuchaliśmy przed chwilą? A gwiazdy? A cała przestrzeń? Czy ją także chcecie opanować… w skafandrach?!
— Uspokój się, Lon — powiedział cicho Dary. — Ta burza działa na twoją wyobraźnię…
— Dlaczego — zaprotestował Fros. — Mówcie…
— …Ale za chwilę — wpadł mu w słowo Luta. — To się zaczęło o pierwszej szesnaście czasu miejscowego. — omiótł spojrzeniem tablicę chronometrów. — Już czas…
Dał się słyszeć odległy szum sprężarek. Naczynia w automacie kuchennym zabrzęczały.
— Chodźcie bliżej… — Luta odsunął się odsłaniając ekran. Jego dłoń spoczywała na pulpicie. Palce trzymał uniesione, zawieszone nad szerokim, czerwonym przyciskiem.
Prostokątna tarcza nagle przygasła. Obraz oddalił się, nabrał perspektywy. Można było rozpoznać wrzącą powierzchnię morza, ciemniejszy pas lądu i chmury. Nagle w głębi powstała jakaś jednolita, przesłaniająca horyzont ściana i szybko poczęła nabierać wysokości. Przesłaniała kolejno coraz bliższe połacie morza, coraz wyżej wspinające się zarysy dalekich lądów i wtedy dopiero pojąłem, że cały ten ogrom mknie z potworną szybkością w kierunku stacji. Otworzyłem usta do krzyku, ale w tym Samym ułamku sekundy palce Luty spadły na czerwony klawisz, szum sprężarek stał się o ton wyższy i podłoga uciekła nam spod nóg. Przez ekran przebiegła jedna czarna smuga, następnie jego tarczę pokrył jasny, niesłychanie drobny popiół. Ściany kabiny zajęczały pod ciosem, ale uderzenie przeszło bez echa, jakby wszystkie konstrukcje wraz z nami otulał gruby kożuch bawełny. Jeszcze sekunda, zamierające miauknięcie sprężarek, ugięcie nóg w kolanach, żeby powstrzymać rosnący ciężar ciała, i podłoga znieruchomiała. Stacja osiadła na dnie oceanu.
— No, to na razie tyle… — mruknął Luta, sięgając do kontaktu. Zapłonęły wszystkie lampy. Mrużąc oczy porażone nagłym światłem, odszukałem mój fotel i usiadłem. Powoli odzyskiwałem zdolność widzenia, ale wciąż jeszcze miałem przed sobą tę ścianę, pędzącą na mikroskopijny okruch, jakim wydawała się przy niej stacja.
— To jakaś burza piaskowa?… spytałem słabym głosem. — Piaskowa i jaka tylko chcesz — zaśmiał się Luta. — Raz mnie to złapało na lądzie. Ledwie mnie odgrzebali… automaty grzęzły jak przy kopaniu głębinowych studni. Zdejmij to, Fros — dorzucił nie zmieniając tonu. — Ciśnienie w normie. Wszystko w porządku…
Fros ocknął się. Sięgnął palcami do czoła i najwyraźniej zdumiał się, natrafiwszy na szklaną powłokę kasku.
— A niech to… — mruknął jakby z podziwem.
Luta zaśmiał się ponownie, otworzył podajnik aprowizacyjny, wyjął kubek, napełnił go wodą i wypił duszkiem. Następnie zacierając ręce przeszedł kabinę i zwalił się na fotel. Widać było, że jest w wyśmienitym humorze.
— Nareszcie razem… — powiedział tocząc wzrokiem po obcych. — O czym to mówiliśmy?…