— Wcale nie chcemy być oryginalni — odparował Dary. — Przeciwnie. Świadomie utrzymujemy się w obszarze ekstrapolacji… tyle że rozszerzyliśmy jego granice. A raczej nie uznajemy tych granic… chcemy iść w określonym kierunku dlatego, że to wynika z naszego wyboru, a nie z braku innych możliwości. Jeśli nie widzisz różnicy… — zawiesił głos i utkwił we mnie badawcze spojrzenie. Ale nie czekał na odpowiedź. Zaczerpnął powietrza i mówił dalej:
— Nie dziwcie się, że zareagowaliśmy tak żywo, kiedy wspomnieliście o skafandrach. One są dla nas symbolem konserwatyzmu… trzymania się kurczowo tradycyjnego środowiska. Jeśli już nie można inaczej, to przynajmniej stwórzmy namiastkę tego środowiska w milimetrowej warstwie wokół skóry, w butlach na plecach, w aparaturze korekcyjnej… I nie tylko konserwatyzmu. Także pogodzenia się z istnieniem granic nieprzekraczalnych… mówiłem przed chwilą. Pojemność butli ogranicza wasze pole działania, strzałka manometru przypomina, że jesteście intruzami… w każdym prawie świecie poza jedną jedyną Ziemią. Czy to nie brak odwagi? Czy człowiek nie powinien dążyć do lego, aby jego myśl ogarniała przestrzeń, jak teraz, powiedzmy, tę kabiną? Bo przecież chodzi o tę myśl właśnie, i tylko o nią, o dynamikę naszych struktur informatycznych, a nie ich formę czy zgoła narzędzia, jakimi są elementy naszych organizmów. Tak jak przekształcaliśmy narzędzia w miarę postępu cywilizacyjnego, tak samo musimy postąpić z naszymi płucami, sercem, z budową tkanek i czym tam jeszcze, jeśli nie chcemy u kresu drogi osiągnąć błogostanu układów bezwzględnie odosobnionych. To znaczy odciętych od dopływu informacji i kontentujących się trwaniem.
— Ciekawy pogląd… — zamruczał Luta. — Bardzo ciekawy. Ale tak mi się zdaje, jakbym gdzieś już to wszystko słyszał… czy czytał? Co mówiłeś przed chwilą, Mur? Aha, już wiem. Że bardzo trudno wymyślić coś nowego…
— Owszem, czytałeś — zareplikował Kleen. — Zapewne nie raz i w wielorakim naświetleniu. No i co z tego? Czy ktoś próbował coś więcej niż mówić lub pisać? Milczysz? Więc ci podpowiem. Nie, nie próbował. Mało tego. W dyskusjach na ten temat wypowiadało się wielu powszechnie szanowanych specjalistów. Jeszcze w czasach, kiedy nikomu się nie śniło o zasiedlaniu Alfy… my też mamy książki. Nie brakło głosów reprezentujących już wtedy nasz obecny punkt widzenia. Były przyjmowane rzeczowo i spokojnie. Nikt nie rozdzierał szat, nikt nie krzyczał, że to wyparcie się człowieczeństwa, degeneracja, zerwanie z tradycją kulturową i tak dalej. Wszystko przebiegało w salonowej atmosferze: „słowa szanownego kolegi budzą we mnie mieszane uczucia”…, „wysoko cenię autorytet mojego uczonego przedmówcy, ale”… wiecie, jak to jest. Jednak skoro tylko ktoś zaryzykował przejście od słów do czynu, kiedy przeprowadziliśmy pierwsze doświadczenia, jakieś drobne jeszcze korektury kodów genetycznych, natychmiast okrzyknęliście nas zwyrodnialcami, których trzeba tępić jak zarazę. Decydowanie o przyszłości istot ludzkich bez ich udziału! Kryteria doboru rodziców! Powiedzenie, że traktowaliście nas jak zwierzęta, byłoby zbyt łagodne, bo zwierzęta darzycie…
— Powoli… — powiedział dobitnie Luta. — Co to znaczy „my”? Czego chcecie od nas?
— A kto? — parsknął milczący dotąd Zara. — Kim byli Nowi, kiedy przybyli na Trzecią? Wychowankami starej Ziemi. Może niezupełnie wiernymi, ale im chodziło o coś zupełnie innego… W każdym razie do nas odnieśli się tak a nie inaczej, występując z pozycji reprezentantów ziemskiej cywilizacji… którą chłonęli i kształtowali prawie sto lat dłużej niż nasi. Więc mamy prawo mówić „wy”.
— Dobra, dobra — w głosie Luty nie zabrzmiała choćby nutka wzburzenia — zostawmy to. — Nigdzie nie jest powiedziane, że musimy kochać się nawzajem. Ja przynajmniej poradzę sobie bez tego. Więc co z tym czasem?
Nikt nie odpowiedział. Luta odczekał chwilę, po czym unosząc głowę powiedział:
— Skończcie, skoroście zaczęli. Domyślam się, jaki związek mają wszystkie te eksperymenty, które jakoby budzą w nas odrazę, z rozwiązaniem kwestii czasu. I do czego zmierzacie. Ale narzekacie, że źle was oceniamy, więc nie chcę popełnić kolejnego błędu. No?
Kleen poprawił się w fotelu.i odchrząknął ale ubiegł go Dary.
— Chcemy osiągnąć uniwersalizm przystosowawczy. Ale dynamiczny. Torować myśli ludzkiej drogę w nieskończoność wszechświata, wyposażając nasze organizmy w zdolność natychmiastowej adaptacji do wszystkich występujących w nim środowisk…
— Także do próżni? — wtrącił szybko Fros. Jego oczy błyszczały. Oddychał ciężko, jak po biegu na długi dystans.
— Także… a nawet przede wszystkim do próżni — odpowiedział Dary. — To znaczy tego, co potocznie nazywamy próżnią… materii międzygwiazdowej i międzygalaktycznej.
A rozwiązanie problemu czasu, tkwi nie gdzie indziej, jak właśnie w przestrzeni. Przynajmniej w pierwszym etapie… — urwał i pomyślał chwilę. Wreszcie westchnął i bezradnie rozłożył ręce.
— Nie potrafię tego jasno wyłożyć — powiedział przepraszającym tonem — pierwszy raz rozmawiam z kimś tak dalece… — zająknął się.
— Niezorientowanym — podrzuciłem. Skinął głową.
— Tak… To znaczy tak dalece obcym naszemu życiu i naszym sprawom… spróbujcie sobie dopowiedzieć to, czego nie umiem wyrazić… no więc wróciliśmy do teorii tachjonów. Wiem, wiem, to już nie tylko teoria… ale jej dotychczasowe zastosowania nie wychodzą poza narzędzia. Mówiąc o powrocie do teorii, mam na myśli jej pierwotną, najogólniejszą postać, przedstawiającą tachjony jako cząstki, które przy szybkości światła mają nieskończoną energię i pęd, a tracąc energię ulegają przyśpieszeniu. Wreszcie po dojściu do energii zerowej osiągają prędkość nieskończoną.
— Podróże w czasie — bąknąłem.
— Tak to kiedyś nazywano — uśmiechnął się Dary. — Dlaczego nie? Z jednym zastrzeżeniem. Nie na tym szczeblu ewolucji, który osiągnęliśmy wszyscy, jak tu siedzimy…
— Nawet wy? — wtrąciłem zjadliwym tonem.
— Oczywiście — odrzekł z powagą. — To, co zrobiliśmy, to dopiero… nie ma o czym mówić — machnął! pogardliwie ręką. — Ale i przez to trzeba było przejść…
— No i pewnie — parsknąłem. — Przekształcenie ludzkich organizmów tak, żeby mogły się zachowywać jak tachjony czy inne cząstki, to coś więcej niż skrzela i jakieś worki do oddychania dwutlenkiem węgla. O tyle więcej, że aż mi was żal. Chwilami sprawiacie wrażenie jakbyście wszystkie klepki mieli na właściwym miejscu. Niestety, przy bliższym poznaniu…
— No cóż — nie pozwolił mi skończyć Kleen — mogę tylko przypomnieć, jak natrząsano się z ludzi, którzy próbowali skonstruować aparat latający cięższy od powietrza…
— Rzeczywiście! — wykrzyknąłem. — Nie pomyślałem o tym. Różnica, rzekłbym, żadna…
— Zaraz, zaraz — zniecierpliwił się Fros. — Przecież każdy mikroorganizm, który znajdzie się poza granicą jakiego bądź układu planetarnego, otrzyma natychmiast dawkę promieniowania ultrafioletowego i twardego dziesięć do piątej potęgi razy większą od śmiertelnej. A cóż dopiero struktury bardziej skomplikowane…