Выбрать главу

— Fros! — zawołałem. — Fros, słyszysz?!

Słuchawki odpowiedziały dalekim, zniekształconym dźwiękiem. Skafandry nie mają urządzenia, które pozwoliłoby wyłączać nasłuch. Podobno ze względów bezpieczeństwa.

— Fros, idę do ciebie!

Tym razem udało mi się wyłuskać kilka słów odpowiedzi.

— Uważaj… wykopy… najlepiej obejdź…

Okrążyłem miejsce, z którego dochodziły odgłosy najbardziej zawziętej kotłowaniny i osiągnąwszy podnóże przeciwległego zbocza, skręciłem w stronę, gdzie jak zapamiętałem, stał Fros ze swoimi automatami.

— Odezwij się, Mur — zabrzmiało w słuchawkach. — Gdzie jesteś?

— Niedaleko — powiedziałem.

— Czy wiesz już…

— Siedzisz tu od rana — przerwałem. — Daj także innym popracować…

— Nie trzeba — głos był coraz bliższy. — Już kończę. Ostatni transport. Automaty wróciły?…

— Nie — bąknąłem. — Jak wrócą, Luta da nam znać. Pewnie sam przyjdzie…

Przeszedłem jeszcze kilka kroków i ujrzałem tuż przed sobą wyłaniający się z kurzu zarys kasku. Zanim zdążyłem odsapnąć, Fros pochylił się i dał znak automatom. Kotlinę ogarnęła cisza. Po chwili ponownie dał się słyszeć odgłos pracujących silników i tarcia metalowych zaczepów

0 skałę, ale w porównaniu z poprzednim jazgotem był to zaledwie szmerek. Zrozumiałem, że maszyny i pojazdy ustawiają się w kolumnę przed wyruszeniem w powrotną drogę do statku. Niebawem mogłem się o tym przekonać na własne oczy. Pył zaczął opadać, otaczające dolinę wzgórza zdumiewająco szybko nabierały ostrości.

Fros odczekał, aż ostatnia z maszyn skieruje się na drogę ku przełęczy, po czym spytał: — Co robią tamci? Wzruszyłem ramionami.

— Nie wiem. Może śpią. Mieli wczoraj kilka mocnych wrażeń.

— Nie tylko oni — mruknął ponuro.

Tak, nie tylko oni. Ale my nie podejmowaliśmy trudu nawracania kogokolwiek na nasz sposób widzenia świata i przyszłości. Nie musieliśmy tłumaczyć się z kłamstw, które miały zatrzeć obraz tego, co naprawdę zdarzyło się na Drugiej przed naszym przybyciem. Powiedziałem mu to.

— Dziwisz się? — spytał. — Myślisz, że my na ich miejscu postąpilibyśmy inaczej?

— Nie dziwię się — burknąłem. — I nie wiem, co by było, gdybym to ja biegał po dnie lub wdychał dwutlenek węgla. Mój łazik został na tamtym zboczu — zmieniłem temat wskazując ruchem ręki kierunek. — Pójdziesz ze mną?

Żachnął się, ale nic nie powiedział.

Przecięliśmy dno kotliny, omijając rozległe wyrobiska, i rozpoczęliśmy wspinaczkę. Kiedy teren stał się bardziej płaski, Fros przystanął nagle. Z rozpędu omal go nie przewróciłem.

— Co się stało? — spytałem ze złością.

— Nic — odpowiedział. — Pomyślałem tylko… — urwał. Chwilę poruszał bezgłośnie wargami, po czym westchnął. — Co ci jest, u licha? — zniecierpliwiłem się.

— Nic… — bąknął wreszcie. — Zastanawiam się, czy oni nie mają racji…

— W czym? — spytałem cierpko. — W tym, że odżegnali się od Ziemi czy że rozwalili tamtych dwóch… wszystko jedno, przypadkiem czy nie. A może w tym, że uważają nas za wsteczniaków?

Zamachał obiema rękami naraz, jakby odganiał się od komarów.

— Wiesz, o czym mówię — powiedział podniesionym tonem. — Nie żebym miał przyjąć za dobrą monetę wszystko, co wymyślili. Ale… — zawahał się — chciałbym się przyjrzeć bliżej, jak to robią. Zobaczyć instytuty. Posłuchać, jak dyskutują, kiedy są we własnym gronie…

— To ostatnie będzie raczej trudne — zauważyłem z przekąsem. — A co do ich instytutów… — powiedz im. Może cię zaproszą. W końcu coś nam się od nich należy. Obiecaj im, że odprowadzisz ich do domu, jeśli pozwolą ci pobyć trochę u siebie. Widzę przecież do czego zmierzasz…

Odwróciłem się do niego plecami i ruszyłem w stronę łazika. Był już niedaleko. Nad nim, kilkanaście metrów w górze, jaśniało szerokie siodło przełęczy. A dalej, w linii prostej, setki, może tysiące kilometrów stąd, widoczne jak na dłoni zarysy linii brzegowej oceanu obejmującego dwie trzecie powierzchni przeciwległej półkuli. Po wczorajszej burzy atmosfera była czysta jak kryształ. Jak okiem sięgnąć śladu chmur.

Usłyszałem za sobą przyśpieszony oddech. Dogonił mnie i przystanął. — Mur… Szedłem dalej. Nie obejrzałem się nawet.

— Mur… — powtórzył z naciskiem.

Dotarłem do łazika i jak mogłem ulokowałem się za sterem. Poczekałem, aż zajmie miejsce w fotelu obok, po czym przyjrzałem mu się. Może odrobinę dłużej, niż było trzeba.

— Wiem, co chcesz powiedzieć — starałem się mówić spokojnie — że to są także ludzie, tylko mają nieco inne poglądy niż ty i ja, że niejedno przeszli i że koniec końcem nie możemy ich tak zwyczajnie zabić. To znaczy nie możemy ich zostawić na pastwę losu. Z czego już niezbicie wynika, że musimy ich odstawić na Trzecią. Otóż uważaj, co ci powiem — mimo woli podniosłem głos — po pierwsze, nie musimy. Nie zostaliśmy wysłani dla nawiązania kontaktów z obcą cywilizacją, z którą Ziemia nic przedtem nie miała do czynienia. Po drugie, nie tylko możemy, ale powinniśmy ich zabić, jeśli uznamy, że inne rozwiązanie będzie się wiązać z ryzykiem. Bo nie mamy prawa ryzykować. A wreszcie, uważam, że jak długo nie odnajdziemy Yiandena, wszystko jedno, żywego czy martwego, na tym globie czy na Trzeciej, i tak nie ma się nad czym zastanawiać. Pamiętasz, co Luta mówił wczoraj o gadulstwie?

Nie odpowiedział.

Spokojnie wycofałem pojazd na przełęcz i zawróciłem. Nie musieliśmy jechać przez spustoszoną kotlinkę. Droga górami była krótsza. Oczywiście, nie dla zbyt ciężkich maszyn.

Kiedy przybyliśmy na miejsce, w otworze ładowni znikała ostatnia koparka. Na dole czekały jeszcze dwie gąsienicowe przetwórnie w asyście bezrobotnych już automatów.

Odczekaliśmy aż ostatnia maszyna zjedzie z szerokiej, wzmocnionej sklepionymi dźwigarami platformy, po czym pojechaliśmy na górę. Ani w czasie jazdy, ani przy statku, ani też przez następne godziny, które upłynęły nam na sprawdzaniu ogniw informatycznych i pokładowej energetyki, żaden z nas nie odezwał się słowem.

Statek był gotów do lotu. Grodzie ładunkowe pełne lantanowców poddanych wstępnej przeróbce zapewniały zapas paliwa, wystarczający dla wielokrotnego lotu na Ziemię. Baterie laserowe i przetwornice antymaterii posiadały rezerwy energetyczne w nie uszczuplonym stanie. Przekaźniki i zespoły automatyki funkcjonowały normalnie. Kabina lśniła czystością, klimatyzatory sączyły powietrze z domieszką substancji odżywczych. Zapasami wody i koncentratów można było nakarmić i napoić załogę dużej, orbitalnej stacji.

Kończyliśmy przegląd kriogenicznych łączy systemu chłodzenia, kiedy z kabiny nawigacyjnej dobiegł przerywany sygnał wezwania. Domyśliłem się, że to Luta, i zamiast do pulpitu poszedłem prosto w kierunku śluzy. Odblokowałem automat i odczekałem kilka minut, aż nad wejściem zapłonie zielona lampka. W drzwiach omal nie zderzyłem się z Luta. Był już bez kasku i wyglądał, jakby całą drogę z wybrzeża przemierzył pieszo.