Выбрать главу

— Jak u was? — mruknął, mijając mnie w ciasnym korytarzu prowadzącym do nawigacyjnej. Nie czekając na odpowiedź, pchnął drzwi, rozejrzał się i poszedł prosto w stronę fotela. Usiadł ciężko, zaczerpnął pełną piersią powietrza i przytrzymał go w płucach, jakby rozkoszując się jego świeżością.

— Co robiłeś? — spytałem.

Chwilę siedział jeszcze bez ruchu, po czym machnął ręką.

— Takie tam… — zamruczał. — Sprawdziłem układy stacji, trochę rozmawiałem… byłem na płaskowyżu.

— Byłeś na płaskowyżu?

— Uhm…

W tym momencie do kabiny wszedł Fros. Zbliżył się szybko i zatrzymał tuż za moimi plecami.

— No i co? — rzucił.

Luta milczał dłuższą chwilę, następnie uniósł ramiona i splótł dłonie, obejmując nimi tył głowy.

— Ano nic — powiedział cicho, że ledwo usłyszałem.

— Nic… — szepnął jak echo Fros.

— Automaty? — rzuciłem jeszcze, choć to nie było już — potrzebne.

— Automaty zrobiły co mogły — odburknął Luta. — Tam po prostu nie ma żadnych śladów prowadzących w góry… czy gdziekolwiek indziej. Byłem na miejscu… kilka godzin.

Zrozumiałem, dlaczego tak mu się śpieszyło na fotel.

— Wspomniałeś, że rozmawialiście… — zaczął po chwili Fros. — Powiedzieli coś… nowego?

Głowa Luty wykonała pół obrotu, jakby chciał zaprzeczyć i rozmyślił się nagle.

— To zależy — powiedział, przeciągając sylaby. — Mówili, jak żyją… na Trzeciej. Nie tyle oni, co ci… „Nowi” — wymówił to słowo ze szczególnym akcentem, jakby z trudem przechodziło mu przez usta. — Naszkicowali trochę map… i tyle.

— To nie mało — mruknąłem. — Pod warunkiem, że jest w tym choć szczypta prawdy…

Luta odwrócił nagle głowę i zmierzył mnie ostrym spojrzeniem.

— W jednym w każdym razie nie kłamali — powiedział spokojnie. — Że nie mamy innego wyjścia, jak oprzeć się na ich informacjach.

W kabinie zapanowała cisza. Z daleka, jakby z zewnątrz statku dobiegł ledwie słyszalny odgłos spadających kropel. Agregaty chłodnicze, wyłączone na czas przeglądu, wracały do normalnej pracy.

Milczenie przeciągało się. W pewnej chwili odniosłem wrażenie, że siedzimy tak od kilku godzin. W rzeczywistości były to sekundy.

— No to lecimy… — szepnął wreszcie Fros. Jego głos brzmiał głucho. Odchrząknął i powtórzył odrobinę głośniej:

— Lecimy…

— Lecimy — powiedziałem z naciskiem. Luta poruszył głową, jakby chciał dać znak, że zrozumiał o co chodzi, ale nic nie powiedział.

— Więc kto leci? — nie wytrzymał wreszcie Fros. — Losujemy? Zaraz poszukam… — odwrócił się i wybiegł na korytarz. Usłyszeliśmy, jak potyka się o próg w przejściu do części mieszkalnej, po czym nastała cisza.

— Losujemy? — spytałem półgłosem.

Milczał. Można było pomyśleć, że zasnął.

W głębi trzasnęły drzwi, zabrzmiał odgłos kroków, tłumiony elastyczną wykładziną podłogi, i jakieś delikatne dźwięki, jakby ktoś zabawiał się przesypywaniem szklanych paciorków. Do kabiny wkroczył Fros, od progu wyciągając w naszą stronę otwartą dłoń, na której widniały cztery kostki do gry.

— Tylko jeden rzut — mówił, podchodząc do płaskiego obramowania pulpitu. — Ty i ja — spojrzał na mnie zachęcająco.

Tak. Ja albo on. Jasne było, że Luta poleci w każdym razie.

— No? — Fros skinął na mnie, wskazując bielejącą na srebrzystej płycie kostkę. Odruchowo zrobiłem krok do przodu.

— Zostawcie — westchnął Luta. — Nie tym razem. Nie będzie żadnego losowania. Mur — odwrócił się do mnie profilem — nie we wszystkim się z tobą zgadzam, ale…

— …tam, gdzie nie ma zbyt wiele do rozumienia — podrzuciłem — i gdzie nie należy się zbytnio patyczkować, tam jesteś nie do zastąpienia…

Przyjrzał mi się bez uśmiechu.

— Właśnie — mruknął.

Startowaliśmy następnego dnia o godzinie trzynastej czasu miejscowego. Luta nie prowadził już żadnych „rozmów”. Nawet Fros odmówił sobie przyjemności złożenia wizyty na dolnym pokładzie stacji. Noc przesiedzieliśmy przy kalkulatorach. Lot będzie przebiegać z zachowaniem analogicznych środków ostrożności jak poprzedni. Jeśli jednak rezygnacja z namiaru i łączności miała istotnie zwiększyć szansę zaskoczenia ludności Trzeciej, nie było mowy o wchodzeniu na orbitę. Korytarz należało namierzyć z dokładnością milimetrów, najkrótszą, jeśli nawet nie najpewniejszą drogą. Powinniśmy spaść z zenitu w ściśle określony punkt na dziennej półkuli. Sprzyjającą okolicznością był wykryty przez aparaturę stacji wzrost natężenia wiatru słonecznego w rejonie Alfy, co do pewnego stopnia ułatwiało wprowadzenie w błąd ośrodków przechwytujących. Ich nie spodziewające się niczego załogi mogły odczytać zapisy jako wynik zwykłych w takich okolicznościach zaburzeń.

Mapy Trzeciej, od wielu lat nie korygowane, nie dawały żadnej gwarancji prawidłowego wyboru miejsca lądowania. Nie mieliśmy jednak nic pewniejszego. Trochę w oparciu o nie, trochę posługując się sporządzonych przez obcych szkicami, a trochę po prostu na wyczucie wybraliśmy w końcu miejsce, dostatecznie oddalone od miasta „Nowych”, nie tak jednak, żeby droga lądowa miała nam zająć więcej niż kilka dni. Był to obszar pomiędzy dwoma pasmami górskimi, prawdopodobnie mało dostępny, gdzie, jak mogło się zdawać, nieliczni mieszkańcy planety nie powinni mieć nic do szukania.

Lot przebiegł zgodnie z planem. Nie był przyjemny. Nikt nie mógł przewidzieć, jak potoczą się wypadki, kiedy staniemy twarzą w twarz z ludźmi, którzy nie tylko odcięli się od Ziemi, ale raz już nie pozwolili naszej załodze bodaj odetchnąć powietrzem ich globu. Poza tym czaszki przewiercał nam nieustanny zgiełk zmieszanych głosów, melodii i sygnałów. Tym razem nie mogliśmy sobie pozwolić na wyciszenie nasłuchu radiowego. Istniała nikła szansa, że w wypadku wykrycia statku przez ich obserwatorów, ci ostatni nadadzą jakiś komunikat lub powiedzą coś, co nas uprzedzi, że nie musimy już bawić się w konspirację.

Wpadliśmy w atmosferą z szybkością, za którą na każdym poligonie przyszłoby nam odpokutować miesięczną kuracją w zacisznym domu, otoczonym łagodnym krajobrazem. Temperatura w kabinie skoczyła do sześćdziesięciu stopni, wycie sprężarek zagłuszyło nawet głosy przychodzące z zewnątrz. Z linii nadiru wyprowadziliśmy statek nie wyżej niż pięć tysięcy metrów. Przeciążenie na łuku na dobre kilkanaście sekund pozbawiło mnie zdolności widzenia. Kiedy obraz na ekranie rufowym odzyskał kontury, statek szedł już spokojny, pozornie nieruchomy, jak zawieszona w powietrzu iglica. Ziemia była tuż. Strzelające ostrymi szczytami grzędy skalne pełzły wyżej i wyżej, góry zamykały się nad nami i wokół nas. Nagle wszystko znieruchomiało. Tym razem nie czekałem nawet na ten ostatni, ledwie wyczuwalny wstrząs. Kiedy tylko ujrzałem, że na tablicy zapalają się kontrolne światła wsporników, wyrzuciłem na zewnątrz wszystkie anteny.

Cisza. Luta włączył nasłuch. Nikłe, znajome odgłosy, jak zawsze, kiedy automaty badają spoistość podłoża, skład atmosfery, temperaturę. Przyśpieszone gdakanie przekaźników, poskrzypywanie stygnących wylotów.

— Na razie tyle — mruknął Luta odpinając pasy.

— Namierzyłeś? — spytałem. Skinął głową.

— Tak. Jest tam — wskazał ręką punkt na siatce, z którego płynęły odbierane przez nas fale radiowe. Tam było miasto.

— Prosto na północ — mruknąłem półgłosem. Wstałem i zrzuciłem kask. Następnie dłuższą chwilę pracowałem przy komputerze. Zanim przejmie opiekę nad statkiem, musimy mieć pewność, że przygotowany wcześniej program został należycie zapamiętany.