Kiedy skończyłem, Luty nie było już w kabinie. Od strony śluzy dobiegał dziwny, jednostajny dźwięk. Ostatni raz przebiegłem spojrzeniem czujniki, sprawdziłem ustawienie przekaźników w przystawkach pamięciowych i pulpicie łączności, wydobyłem z pojemnika przygotowane specjalnie rezerwowe komplety ogniw energetycznych osobistej aparatury oraz miotaczy, po czym starannie zamykając za sobą drzwi, wyszedłem na korytarz.
Ten dźwięk, jakby obluzowanej struny, to był wiatr. Klapa śluzy stała otworem. Komora, rozświetlona zwykle blaskiem jednej ksenonowej lampy, była pełna słońca.
Przez owal włazu ujrzałem Lutę. Stał z gołą głową, oparty o niską poręcz platformy dźwigu i wodził wzrokiem po okolicznych szczytach. Jego włosy stały się w ostrym słonecznym świetle zupełnie białe. Ich kosmyki powiewały zabawnie, jak to się widuje na niektórych zdjęciach, kiedy ich autorom chodzi o stworzenie nastroju odprężenia i sielankowości.
Stanąłem obok niego i odetchnąłem głęboko. Po raz pierwszy od miesięcy mogłem to zrobić na otwartej przestrzeni, nie uszczuplając zapasu dźwiganego na plecach tlenu.
— Dobre miejsce na urlop — mruknąłem, rozejrzawszy się.
— Dobre — bąknął półgłosem. — Idziemy.
Sunąc w dół nie przestawałem chłonąć krajobrazu. Na wprost, w odległości mniej więcej półtora kilometra ciemniały majestatyczne masywy gór. Szczyty spięte girlandami postrzępionych grani świeciły w słońcu srebrnymi płatami lodu i śniegu. Podnóże, z którego wyrastały, uciekało w miarę obniżania się platformy za bliższe, niewielkie wzgórza, ozdobione głazami przypominającymi jurajskie ostańce. Ich jasne, jakby wapienne ściany przybierały miejscami barwę czystego, delikatnego różu. Z lewej, w głębi, zagradzało perspektywę pasmo odchodzące prostopadle od głównego i łączące się z górami zamykającymi dolinę od wschodu. Po przeciwnej stronie widniał wąski prześwit, ukazujący w znacznym oddaleniu połyskującą tasiemkę rzeki. Mniej więcej trzysta metrów od miejsca lądowania leżało pierwsze z całego szeregu jeziorek przypominających do złudzenia małe stawy alpejskie. Tylko brak kosówki i zaścielająca dolinę rzadka, patykowata szczecina, najwidoczniej zastępująca tu trawą, przypominały, że nie jesteśmy na Ziemi.
Tak, ta „trawa” mogła przywołać do rzeczywistości każdego, kto urzeczony krajobrazem chciałby położyć się na stoku i cieszyć ciszą gór. Przekonaliśmy się o tym po kilku pierwszych krokach. Ostre, pozbawione liści pręty zaczepiały o spodnie skafandrów, a nadepnięte pękały z suchym, nieprzyjemnym trzaskiem lub uginały niechętnie, prostując potem raptownie z siłą zwalnianych sprężyn. Wyrastały bezpośrednio z białawego, kamienistego gruntu w równych odstępach i w takiej akurat odległości od siebie, żeby nie można postawić buta pomiędzy nimi.
Przebyliśmy kilkanaście metrów, wysoko unosząc nogi na podobieństwo brodzących ptaków, po czym Luta stanął.
— To na nic — mruknął. — Tym lepiej. Nie będziemy się zatrzymywać…
Oczywiście, że nie. Nawet, jeśli w jego głosie zadźwięczała nutka żalu.
— Może na północy będzie inaczej — pocieszyłem go. Nie odpowiedział. Sięgnął do ramienia i uruchomił aparaturę. Winda, którą zjechaliśmy, drgnęła i popełzła wzdłuż kadłuba, zmierzając do niszy pod włazem. Kilkanaście metrów niżej opadała zwolna ciężka płyta dźwigu towarowego. Jeszcze moment i z otwartej ładowni wychynął masywny kadłub transera. Oprócz najcięższego z naszych pojazdów, na platformie znalazło się jeszcze dość miejsca dla niewielkiego łazika. Pojedziemy do miasta dostatecznie wyekwipowani. Nie tylko na spotkanie z ludźmi, którzy zechcą wymienić z nami poglądy.
Tak jak ustaliliśmy, zająłem miejsce za kierownicą łazika. Przejrzałem pobieżnie zainstalowaną na jego tylnej ściance tablicę sygnalizacyjną, która miała zastąpić normalną łączność, sprawdziłem stan paliwa, rozmieszczenie dodatkowego wyposażenia i nie oglądając się ruszyłem. Ominąłem szerokim łukiem dwa pierwsze stawki wypełnione zielonkawą, niezbyt przeźroczystą wodą i wziąłem kurs prosto jak strzelił na północ. W pewnej chwili ujrzałem w lusterku wstecznym jakby obłok pary. Transer nabierał szybkości, pozostawiając za sobą wydmuchiwaną z patykowatej trawy rosę. Kiedy góry po obu stronach doliny zbiegły się, pozostawiając wąskie, kamieniste przejście w trzech czwartych zalane płytkim strumieniem, spojrzałem za siebie. „Rubin” zmalał do rozmiarów wysokiego obelisku. Jego dziób błyszczał w słońcu jak posrebrzany. Dolna część kadłuba znalazła się w padającym od gór cieniu. Jechałem z głową odwróconą do tyłu, dopóki nie znikł mi z oczu przesłonięty przez skalne wrota. Następnie odwróciłem się, przebiegłem wzrokiem tablicę czujników i przyśpieszyłem.
Jechaliśmy bez przerwy czternaście godzin. Kiedy niebo na wschodzie pojaśniało i mogłem wreszcie wysunąć twarz z okularu noktowizora, moje oczy przesłaniała mlecznosina mgła. O reflektorach, rzecz jasna, musieliśmy zapomnieć.
Dzień zaczął się nagle, jak na Drugiej. Ale krajobraz, jaki odsłonił, był dla nas czymś zupełnie nowym. Góry zostały daleko w tyle. Jak okiem sięgnąć, rozciągała się lekko pofalowana równina porosła równomiernie szczeciniastą trawą. Z rzadka, w odległości co najmniej dwustu metrów jedno od drugiego, rosły drzewa. To znaczy coś, co trudno było nazwać inaczej, chociaż z prawdziwymi drzewami niewiele miały wspólnego. Wyglądały jak powtykane w ziemię, wielkie i mocno wyliniałe strusie pióra. Ich korony czy raczej kity sprawiały wrażenie lekkich i powiewnych, ale kiedy przejeżdżając pod taką zwisającą kiścią, musnąłem ją dłonią, na rękawicy sporządzonej z żaroodpornego szklanego włókna została wyraźna, ostra rysa. Zza widnokręgu błysnęła tarcza słoneczna. Przebyłem jeszcze kilkadziesiąt metrów i ujrzałem w lusterku, że Luta daje mi jakieś znaki. Rozejrzałem się. O naprawdę dogodnym miejscu nie było co marzyć. Wypatrzyłem jednak nieco w bok od kierunku jazdy dwa płaskie garby sąsiadujące bezpośrednio ze sobą. Nie namyślając się wiele, skręciłem w ich stronę i wprowadziwszy pojazd w płytką nieckę pomiędzy nimi, zastopowałem. Nie minęło pół minuty, jak coś uderzyło lekko w tył łazika, popychając go kilka centymetrów. Luta najwidoczniej miał dość znajomości z tutejszą trawą.
— Kto śpi pierwszy? — spytał, zwaliwszy się na fotel obok mnie. — Wszystko jedno.
— Skoro tak — burknął — to poczekam. Wolę to mieć przed sobą…
Bez słowa położyłem oparcie. Usłyszałem jeszcze, jak Luta wstaje i przełazi między fotelami, zamierzając najwidoczniej wrócić do swojej kabiny, przed zestawy czujników i ekrany. Ale nie odczułem już wstrząsu, kiedy przeskakiwał na pancerz transera.
Zbudziłem się sam. Przez chwilę próbowałem wskrzesić obrazy, które w ostatnich sekundach snu przesunęły się przed moimi oczami, ale bezskutecznie. Pamiętałem tylko, że rzecz rozgrywała się w czasie dorocznego zjazdu pilotów w Amalfi pod Salerno i że czyjaś niewinna z pozoru opowieść, w miarę jak się rozwijała, oplatała mnie coraz szczelniej siecią oszczerstw i gróźb, chociaż miała dotyczyć kogoś zupełnie obcego. W pewnej chwili zrozumiałem, że nie tylko nie znajdę odpowiedzi na te zarzuty, ale że na moją odpowiedź nikt z obecnych nie czeka, że wszyscy są przeciwko mnie. Postanowiłem zmylić ich czujność i wymknąć się… ale nie zdążyłem wprowadzić tego w Czyn. A teraz nie potrafiłem sobie przypomnieć nie tylko, o co chodziło w całej tej historii, ale i twarzy ludzi, tych twarzy, które w śnie widziałem tuż przy swojej i które jeszcze się zbliżały. Nie był to przyjemny sen ani też przyjemne przebudzenie.