Wstałem, rozprostowałem kości i przeszedłem do kabiny transera. Luta, ujrzawszy mnie przez obiektywy kamer, mruknął coś i umilkł.
Przełknąłem kawał koncentratu i przed następnym kęsem powiedziałem:
— Na co czekasz? Jeszcze kilka godzin — odruchowo spojrzałem w niebo — i będziemy się żegnać z tym uroczym zakątkiem. Nie jesteś już śpiący?
Potrząsnął głową. Mogło to znaczyć, że istotnie odechciało mu się spać, gdyby taka interpretacja nie była jawnym nonsensem.
— Ruszymy około północy — orzekł wreszcie. — Zostało wszystkiego dwieście pięćdziesiąt kilometrów. Bliżej niż na pięćdziesiąt i tak nie zostawimy sprzętu. A więc nie ma się co śpieszyć. Odeśpię swoje… z nawiązką.
— Skąd wiesz, że akurat dwieście pięćdziesiąt?
Zamiast odpowiedzieć, przesunął się tylko w fotelu, odsłaniając pulpit, przed którym siedział. Zaścielały go kartki folii, szkice i jeden barwny, prostokątny arkusz, w którym rozpoznałem starą mapę Trzeciej.
— Szkice — mruknął. — Wszystko się zgadza. Żaden kartograf nie zrobiłby tego lepiej… z pamięci.
— Zobaczymy najpierw, jak daleko sięga ta ich pamięć. Jeśli chcieli nam zrobić kawał, nie mogli fałszować trasy od pierwszych kilometrów. Za wcześnie doszlibyśmy, co w trawie piszczy. A w tej trawie — zatoczyłem ręką szeroki łuk — może piszczeć niejedno.
— Na razie jest cicho — odburknął. — Wyjąwszy to jedno miejsce.
Uporałem się z kostką koncentratu przypominającego prasowane trociny i ruchem głowy wskazałem mapę.
— Jak wejdziemy do miasta?
Wrócił do poprzedniej pozycji, zasłaniając sobą pulpit. Chwilę wpatrywał się w jakiś punkt na odręcznie zarysowanym arkuszu folii, po czym westchnął.
— Umiesz pływać? — spytał obojętnym tonem.
Skinąłem głową.
— Umiem. Także nurkować, wspinać się i jeździć na rowerze. Znam dżudo. Natomiast nie umiem latać. Nie potrafię też stać się niewidzialnym.
Uniósł głowę i spojrzał na mnie z ukosa.
— Myślę, że nie będziesz musiał pływać…
— W każdym razie wiemy już, że to ja pójdę do miasta — powiedziałem. — Zgoda. Tak powinno być. Ale nie sądzę, żebyś musiał czekać pięćdziesiąt kilometrów dalej. W razie czego to zmniejszy szansę… nie chodzi o mnie. To znaczy nie tylko o mnie — poprawiłem się. — Tam jest rzeka, prawda?
Pochyliłem się i zacząłem szukać miejsca, które wybrali uczestnicy drugiej wyprawy emigracyjnej na założenie osiedla.
— Nawet dwie… — powiódł palcami wzdłuż linii przechodzącej w dużą plamę. Oznaczała morze czy raczej wielkie bezodpływowe jezioro. Krótko przed ujściem rzeka rozwidlała się, obejmując niewielki obszar lądu. W tej delcie leżało miasto.
— Zawsze to samo — powiedziałem. — Od pierwszego grodu założonego na jakichś bagnach, poprzez osady na palach, do zamków i fortec uczepionych rozmaitych „orlich gniazd”. Gdybym to ja miał wybudować osadę, do której nie chciałbym wpuszczać nikogo, komu przyjdzie na to ochota, wybrałbym coś takiego… — rozejrzałem się po okolicy. — A nawet nie — ciągnąłem. — Powinno być bardziej płasko. Idealnie płasko. Woda utrudnia dostęp, ale stwarza też niepożądane możliwości spryciarzom wyposażonym, powiedzmy, w skafandry. W górach łatwo znaleźć ukrycie, żleb, choćby rysą skalną i podejść tak, że nawet ptaka się nie spłoszy. A na równinie? Chyba pod ziemią… — urwałem. Zaświtała mi pewna myśl.
— A propos — bąknąłem — gdyby użyć kreta…
— Więc można pod ziemią?
— Nie można — odpowiedziałem sam sobie. Muszą się mieć na baczności… nie przed nami oczywiście, ale własnymi sąsiadami, nie pozbawionymi temperamentu, jeśli sądzić po tych, którzy teraz bawią Frosa opowiadaniem o podróżach w czasie. Krety są używane od setek lat. Z pewnością o nich nie zapomnieli. Ale tymi rzekami coś chyba czasem płynie? Jakieś drzewa, gałęzie… przecież muszą mieć łódki…
— …żaglówki — przerwał Luta. — Podobno mają dużo żaglówek. Takie hobby.
— Piękne hobby — powiedziałem z uznaniem. — Zwłaszcza dla kogoś, kto w biały dzień, leżąc do góry brzuchem na pokładzie i nucąc stare tango, pozwoliłby wiatrowi nieść się prosto do przystani.
— Nie musi być dzień — mruknął. — Na wodzie najprzyjemniej bywa wieczorami.
— Masz rację. Tak, to jest myśl.
— Jest. Dlatego właśnie doszedłem do wniosku, że nie będziesz musiał pływać.
— Nie szkodzi. Zapomniałem ci powiedzieć, że pół życia spędziłem na żaglach…
— Od razu się domyśliłem — burknął. — Jak tylko dobrze powieje, stajesz się dziki. Zauważyłem to w czasie ostatniej burzy…
— Albo idziesz spać — warknąłem — albo wracam do łazika.
— Nie wracaj — powiedział z nutką żalu w głosie. — Zbudź mnie o zachodzie słońca. Zjemy kolację i znowu chwilę pogawędzimy…
Część 7
Noc była jasna, jak na północnym wybrzeżu Norwegii pod koniec maja. Od pierwszych minut jazdy nie dotknąłem noktowizora. Niebem sunęły mleczne, matowe obłoki, niemal niedostrzegalne w dzień wzniesienia wyrastały odrobinę wyżej, w powietrzu błąkał się nikły gorzkawy aromat, jakby winnego octu. Dwa czy trzy razy spod kół łazika wyrwało się jakieś niewielkie zwierzę.
Dochodziła czwarta, kiedy osiągnąwszy wierzchołek kolejnego garbu ujrzałem przed sobą poprzeczną do kierunku; jazdy białawą wstęgę. Zahamowałem gwałtownie, zapalając równocześnie sygnał na tablicy umocowanej z tyłu pojazdu.
Luta zatrzymał się kilka metrów za mną.
— Co na to twoje szkice? — spytałem.
— Nic — burknął. — Mam tylko drogi wylotowe z miar sta. To tutaj to jakiś dojazd do terenów uprawnych, kamieniołomów czy czegoś w tym rodzaju.
— Albo na poligon — powiedziałem. — Mają chyba jakieś koszary czy strażnice wokół miasta. Przy ich sąsiedzkich stosunkach…
— No to co?
— Nic. Poza tym, że drogi mogą być pod obserwacją.
— Przecież nie będziemy z nich korzystać — zamruczał. — Tego by jeszcze brakowało…
Przemilczałem to. Podciągnąłem kawałek do przodu i wyskoczyłem, przerzucając nogi przez burtę. Usłyszałem suchy trzask, zachwiałem się i byłbym niechybnie zawarł bliższą znajomość z madejową łąką, gdyby nie to, że zaczepiłem rękawem o podstawę lidarowego szperacza. Zapomniałem o trawie. Trawie!
Niemal nie odrywając stóp od ziemi ruszyłem przed siebie i odetchnąłem stanąwszy na gładko ubitej, usypanej jakby z drobnego żwiru nawierzchni. Była to wąska, peryferyjna droga, przypominająca niektóre trakty w ziemskich rezerwatach. Biegła prosto jak strzelił z zachodu na wschód. Albo przeciwnie, jak kto woli. Z lewej i z prawej ginęła w mgiełce przesłaniającej horyzont.
— No? — zawołał Luta.
Wzruszyłem ramionami i zawróciłem w stroną łazika. Wdrapałem się. na fotel i natychmiast ruszyłem.
Zaraz za drogą Luta dał znak, że staje. Zatrzymałem się również, po czym cofając pojazd przybliżyłem go do transera.
— Kamieniołom czy poligon — wymruczał, złażąc z pancerza — niech nie wiedzą, że ktoś się tu pęta…
Wrócił po śladach kół łazika, pochylił się i zaczął cofać tyłem, prostując złamane pręty roślin. Dotarł właśnie do nawierzchni i przekroczywszy ją, zabrał się do ostatniego odcinka naszej trasy, kiedy na wschodzie, w odległej perspektywie, ukazał się punkcik świetlny. Zauważył go równocześnie ze mną. Wyprostował się i omiótł błyskawicznym spojrzeniem nieruchome pojazdy. Wiedziałem o czym myśli. Ale na ucieczką było za późno.