Plama światła, widoczna początkowo jak nikły pojedynczy ognik, rozdwoiła się i jakby wydłużyła, celując w nas wąskimi, białożółtymi smugami. Nawet gdybyśmy już ruszali, i to od razu pełną mocą silników, nie zdążylibyśmy ujść z pola widzenia, zanim nadjeżdżający nie osiągną miejsca, w którym stoimy. Noc była zbyt jasna.
— Luta — mój głos brzmiał obco — oni nie mogą stąd odjechać…
— Kładź się — rzucił w odpowiedzi. Zawahałem się.
— Kładź się — powtórzył, biegnąc już w stronę transera. Nagle zrozumiałem. Nie znaczy to, że usłuchałem. Nie od razu. Skoczyłem ku łazikowi. Nie dbając już o trawę, której ostre kolce raniły mi nogi powyżej kostek, porwałem z siedzenia miotacz i teraz dopiero, przebiegłszy kilka kroków w kierunku drogi, upadłem, odruchowo zakrywając twarz łokciem. Wybrałem bruzdę wygniecioną przez koła pojazdów, ale i tak pokłułem się niemiłosiernie. Nie zważałem na to. Nie czułem nawet bólu.
Luta zatrzasnął pokrywę wieży. Usłyszałem gorączkowy świergot silników. Transer ruszył tyłem, wypadł na drogą i wykręcił ustawiając się dziobem w stronę nadjeżdżających.
Byli już blisko. Na tyle blisko, że musieli widzieć niezrozumiałą dla nich konstrukcję blokującą przejazd. Mimo to nie zmniejszyli szybkości. Obserwowałem ich poczynania bez niepokoju. Transer wytrzyma uderzenie każdej masy, jaka tutaj może wchodzić w rachubę.
Sylwetka obcego pojazdu rysowała się coraz wyraźniej. Nie był wielki. Przypominał raczej wąską, kilkuosobową łódkę. Kiedy podjechał bliżej, zauważyłem, że toczy się na trzech kołach. Jedno, ledwie widoczne, wystawało spod zaostrzonego dziobu opadającego łukiem ku ziemi. Dwa pozostałe, nieproporcjonalnie wielkie, przyczepione były z tyłu, już poza kabiną przeznaczoną dla pasażerów.
Nie mogli mnie zauważyć. Nawet gdyby zdołali oderwać wzrok od transera, trawa była dostatecznie wysoka. Mnie natomiast wystarczyło unieść nieco głowę, aby przez rzadkie pręty widzieć wszystko jak na dłoni.
Wreszcie łódkowaty pojazd zwolnił, błyskawicznie wytracając szybkość, jakby kierowca w ostatniej chwili zorientował się, że droga nie jest wolna. Nie zauważyłem jednak, żeby jego koła choć przez chwilę szorowały, unieruchomione, po żwirowatej nawierzchni. Musieli mieć inne sposoby. Ale ich techniczne wyposażenie interesowało mnie teraz tylko z jednego punktu widzenia.
— Stać — usłyszałem głos Luty, nienaturalnie donośny i pogrubiony przez wzmacniacz. — Wyłazić!
Cisza. Reflektory obcego pojazdu tkwiły nieruchomo, oblewając światłem korpus transera. W ich blasku głęboką czernią odcinała się uchylona pokrywa wylotu zblokowanego miotacza.
— Wychodzić — zagrzmiał ponownie wzmacniacz. — Nic się wam nie stanie. I nie radzę uciekać…
Tym razem reakcja nastąpiła natychmiast. Jeszcze nie przebrzmiało dudniące echo ostatnich słów Luty, kiedy po przednim pancerzu transera przeskoczyły błękitne świetliki. Dobiegł mnie głośny, suchy trzask, jakby dziecko, biegnąc, szorowało patykiem po parkanie. Chwila ciszy i odgłos powtórzył się. Teraz trwał nieco dłużej. Iskierki przeskoczyły wyżej, sięgnęły do wieży… Idąc za nimi wzrokiem, dojrzałem, że wylot jednego z miotaczy nieznacznie zmienił położenie.
— Hej tam, — rzucił ostro Luta. — Coś wam pokażę. Popatrzcie za siebie…
Odruchowo przebiegłem spojrzeniem perspektywę drogi, którą przybył pojazd. Nie znalazłem nic, poza jednym samotnym strusim drzewem, rosnącym w odległości jakichś sześćdziesięciu metrów. Nie zdążyłem pomyśleć, że nie może chodzić o nic innego, kiedy wieżą transera i drzewo połączyła na ułamek sekundy nitka ognia. Przestrzeń przeszył jeden jedyny błysk, tysiąckrotnie jaśniejszy od światła reflektorów obcego wehikułu, po czym zapadła ciemność. Zanim odzyskałem zdolność widzenia, usłyszałem na drodze jakieś głosy. Przetarłem oczy i mrugając, uniosłem się na łokciach.
— Niech nikt się nie rusza — zabrzmiał głośnik. Zrozumiałem, że to „nikt” odnosi się przede wszystkim do mnie i skryłem się z powrotem w trawie.
Obok łódkowatego pojazdu widniały dwie sylwetki. Nie widziałem, kiedy opuścili kabinę. Musiało im się śpieszyć. Na dobrą sprawę nic dziwnego. Z drzewa trafionego pojedynczą serią małego lasera pozostał rozwiewający się już obłoczek dymu.
— Otwórzcie to — powiedział Luta. Jego głos brzmiał już normalnie.
Pasażerowie wehikułu poruszyli się bezradnie.
— Dach — wyjaśnił Luta. — Chcę zobaczyć co jest w środku.
Nie próbowali zwlekać. Jeden z nich odwrócił się i sięgnął ręką do wnętrza wozu. Nakrywający kabiną lekki, jakby brezentowy daszek zwinął się natychmiast, znikając pod pokrywą kół. Nawet z miejsca, w którym leżałem, mogłem się przekonać, że pojazd był pusty.
— Teraz dwa kroki do przodu — zakomenderował Luta. — I rozbierać się. Żywo, to nie zmarzniecie…
Mieszkańcy Trzeciej spojrzeli po sobie. Ich wahanie nie trwało jednak dłużej, niż kilka sekund. Widok zmiecionego z powierzchni ziemi drzewa musiał głęboko zapaść im w pamięć.
— Kolej na ciebie Mur — padło z głośnika. — Tylko tak, żebym cię nie miał przed nimi…
Wstałem. Twarze nagusów zwróciły się w moją stronę. Ręce trzymali wciąż jeszcze w górze, splecione na karkach.
— Odpocznijcie sobie — powiedziałem spokojnie, idąc w stroną drogi. Nie śpieszyłem się. Uważnie stawiałem stopy, starając się omijać twarde badyle roślin.
Powoli, jakby obawiając się podstępu, opuścili ramiona. Kiedy byłem już blisko, jeden z nich, wyższy, postąpił pół kroku do przodu.
— Co to znaczy? — spytał cicho. Ton, jakiego użył, przeczył wypowiedzianym przez niego słowom. Te były stanowcze. Ale brzmiały tak, jakby ktoś konający z pragnienia prosił o maleńki łyk wody.
— Dowiecie się za chwilę — mruknąłem. — Nic wielkiego — dodałem łagodniej. — Po prostu weszliście nam w drogę. Przykre to, ale trudno. Nic wam nie grozi.
Kazałem im odsunąć się kilka kroków, po czym przeszukałem ich ubrania. Były sporządzone z dziwnego tworzywa, pokrytego jakby drobną łuską. W zależności od tego, jak je trzymałem, zwisały niby ostatni łachman, to znowu sztywniały tak, że w żaden sposób nie mogłem wyplątać dłoni z ich zwojów. Ale poza tą dziwaczną właściwością materiału nie było w nich nic, czym musiałbym się zająć.
— Weźcie swoje rzeczy — powiedziałem odstępując krok do tyłu. — Co dalej? — spytałem podnosząc głos.
— Zamknij ich w ładowni… albo nie, poczekaj. Wyjdą ci pomóc — słowom Luty towarzyszył szczęk otwieranego włazu. Po chwili nad kopułą wieży ukazała się jego głowa.
— Wyjmij miotacz — rzucił szorstko, obrzuciwszy nas przelotnym spojrzeniem.
Nie sądziłem, aby to było potrzebne, ale zastosowałem się do jego życzenia.
— Jeszcze jedno… — zamruczał, znikając ponownie w kabinie. Nie zabawił tam dłużej niż minutę. Kiedy ujrzałem go znowu, trzymał na ramieniu ciasno zwiniętą szklaną linę. Wydostał się na pancerz i zeskoczył. Następnie ujmując koniec liny obiema dłońmi, podszedł do ludzi, którym tak bezpardonowo przerwaliśmy nocną jazdę.
— Odwróćcie się — rzucił. — I wyciągnijcie ręce do tyłu.
Nie byłem tym zachwycony. Co innego tamte twory na Drugiej, a co innego istoty reprezentujące tu ziemską cywilizację, nawet jeśli we własnym jedynie mniemaniu i w oderwaniu od przeszłości. Poza tym ci, w przeciwieństwie do obcych tkwiących w naszej stacji, byli tu w końcu u siebie.