Pozwolili się związać bez oporu. Zauważyłem, że wyższy z nich, ten który już raz dał nam próbkę swojego głosu, kilkakrotnie otwierał usta i trzymał je tak dłuższą chwilę, jakby w osłupieniu. Może się dziwił, że nic nie przychodzi mu na myśl?
Z jego towarzyszem natomiast rzecz miała się nieco inaczej. Dosłownie trząsł się ze strachu. Trząsł to słabe określenie. Jego ciałem targały jakieś nierytmiczne drgawki, z czoła i skroni spływały mu szerokie strużki potu, widać było, że ostatkiem sił utrzymuje się na nogach. Początkowo nie zwracałem na niego uwagi, ale po jakimś czasie zaczęło mnie to irytować.
— Co ci się dzieje? — rzuciłem, kiedy mnie mijał, prowadzony przez Lutę do transera. — Powiedziałem, że nic wam nie zrobimy. Weź się w garść. Życie to nie tylko przyjemności — dodałem filozoficznie. — Ja też wolałbym teraz posłuchać muzyki, niż pozwalać się nakłuwać tej waszej trawie. Póki co musimy się nawzajem znosić. Potem pójdziemy tam, skąd żeśmy przyszli, my i wy. Przestań szczękać zębami, bo nie ma powodu. Pomyśl o dentyście.
Nie wydaje się, aby ta rzeczowa bądź co bądź tyrada wywarła na nim jakieś wrażenie. Zresztą moje ostatnie słowa dobiegły ich, kiedy siedzieli już w ładowni. Zaraz potem Luta zatrzasnął z rozmachem klapę i otrzepał dłonie, jakby je czymś pobrudził.
— Zajmij się trawą — mruknął. — Dobrze. Jedź teraz pierwszy.
Mimo wszystko wolałem, mieć przed sobą tę ładownię z jej niecodzienną zawartością.
Luta zniknął w wieży. Transer drgnął i lekko potoczył się kilka metrów do przodu. Jeszcze dobrze nie zastopował, kiedy spod dziobu wychynęła wysmukła łapa wysięgnika. Dwie minuty później cudaczny pojazd tkwił przytwierdzony do tylnego pancerza.
Byłem w połowie drogi do łazika, kiedy uderzył mnie gorący powiew dyszy. Szumiąc wszystkimi silnikami, transer szedł prosto jak strzelił na północ. Wskoczyłem do kabiny i ruszyłem.
Nie ujechaliśmy daleko. Niespełna godzinę po spotkaniu na drodze Luta zwolnił, skręcił w lewo i wypatrzywszy miejsce między dwoma wypiętrzeniami terenu, zahamował. Podjechałem całkiem blisko, jak poprzedniego ranka i zgasiłem silniki.
— Śpimy? — spytałem.
— Uhm — pokręcił głową. — O tym zapomnij. Mogli mieć w tym pudle radio czy coś w tym rodzaju. Nie powiedzą ci przecież. Teraz musimy działać szybko.
Pomyślałem chwilę.
— Ile zostało do miasta? — spytałem wreszcie.
— Mniej więcej siedemdziesiąt.
— Pusto… — rozejrzałem się. — Niczego nie sieją? Co oni właściwie jedzą? Tę trawę?
— Ryby — odparł poważnie. — Tak mówili tamci. Mają też uprawy, ale tylko w pasie przybrzeżnym.
— Sporo musi być tych ryb — zauważyłem. Dziwne. Ląd jest jak wymieciony ze wszystkiego, co żyje.
— Nie wiem, co mogłoby mieszkać na tych łąkach — mruknął ponuro. — No, dawaj ich — rzucił nie zmienionym tonem.
Obszedłem pojazd i po krótkiej szamotaninie z zamkiem podniosłem pokrywą ładowni.
— Wychodźcie — powiedziałem. — Czas na poranną kawę…
Cisza. Pochyliłem się i zajrzałem do środka. Siedzieli sztywno wyprostowani, jeden obok drugiego i wpatrywali się we mnie szeroko otwartymi oczami. Niespodziewanie wezbrała we mnie złość.
— Wyłaźcie, „Nowi”, — rzuciłem ostro. — Czekacie, żeby wam pomóc? No, już — mówiąc to wyciągnąłem przed siebie rękę.
Chciałem im naprawdę pomóc, ponieważ w pozycji, jaką musieli przyjąć, nie tylko wstać, ale i ruszyć głową było niemal niepodobieństwem. Ładownia to nie salon. W dodatku w czasie wyprawy, w którą wyrusza się z kompletem sprzętu.
Jak na komendę odwrócili głowy. Stałem chwilę nie wiedząc, o co chodzi, po czym ręka mi opadła. Zrozumiałem, że się brzydzą. Umierają ze strachu, a równocześnie nie mogą opanować uczucia wstrętu.
To było więcej, niż mogłem się spodziewać. Huknąłem na nich. Cofnąłem się dwa kroki i powtórzyłem wezwanie.
Poskutkowało. Nabili sobie z pewnością niejednego guza, podnosili się i upadali, potykając o elementy konstrukcji, ale wyleźli. Poczekałem, aż zajmą miejsca na tylnych fotelach łazika, po czym sam usiadłem z przodu, dbając, aby ani na moment nie spuszczać ich z oczu.
— Potrzebujemy kilku informacji — powiedział nieprzyjemnym tonem Luta, mierząc ich dziwnym spojrzeniem. — Nie zamierzamy nic złego. Przylecieliśmy, żeby zabrać z waszego miasta naszego człowieka, który wcale nie marzy, żeby tam zostać. Zabierzemy go i więcej nikt nas tu nie zobaczy. Ale jeśli ma się obejść bez, awantur, musimy wejść do miasta dyskretnie. Ten tutaj — wskazał na mnie — zrobi tak, jak mu poradzicie. Pójdzie, załatwi swoje i wróci. Wtedy was puścimy. Do tego czasu zostaniecie tu ze mną. Ściśle mówiąc nie tu, a bliżej miasta, skąd mógłbym się pokazać… ale gdzie sam pozostałbym niezauważony. Wskażecie nam takie miejsce. Poza tym weźmiemy wasze ubrania. To będzie pożyczka. Macie w wozie jakieś mapy?
Oczekiwałem, że będą milczeć. Zabrzmiałoby śmiesznie, gdybym powiedział, że na to liczyłem, ale tak chyba było naprawdę. Mniejsza z tym.
Odpowiedzieli od razu. To znaczy ten pierwszy, który mniej się bał. Wsłuchiwałem się w jego słowa wypowiadane z dziwnym, miękkim akcentem, jakby recytował heksametry i upajał się ich pięknem. Nie był to miły ton. Nie dla kogoś, kto chciałby wdać się z nim w rozmowę, taką, w której zdanie partnera można traktować serio. Nawet gdyby to było zdanie odmienne od naszego. Słuchałem, jak mówił, i mimo woli pomyślałem o „naszych” obcych na stacji. Nie byli ich przyjaciółmi. Nie należeli też do naszych. Szkoda, że potrafili zachować się o tyle… godniej niż ci tutaj. Tak, godniej. Tak właśnie pomyślałem.
— Nie mamy map — zaśpiewał mieszkaniec Trzeciej. — Do miasta wejdziecie bez trudu… zwłaszcza w naszych ubraniach. Czy nadal będziemy zamknięci w tym ciasnym pomieszczeniu? Tam jest duszno… — poskarżył się.
— Nadal — rzucił twardo Luta. W jego oczach zapaliły się jakieś niedobre błyski. Nie znałem go takim. — Mów dalej — warknął.
— Co chcecie wiedzieć? — zawołał z nieukrywaną trwogą ten drugi. Były to pierwsze słowa, jakie wypowiedział od chwili, kiedy zatrzymaliśmy ich na drodze.
— Czy ty… jak się nazywasz? — Luta zwrócił się. do wyższego, jakby nie zauważył, że jego towarzysz w ogóle coś mówił.
— Naan — wyjąkał zagadnięty.
— Jak? Naaan? — Luta specjalnie długo wymówił ten wyraz — czy Nan?
— Naan — powtórzył człowiek z miasta.
— Niech będzie. Więc słuchaj, Naan, masz żaglówkę?
— Co?
— Pytam czy masz żaglówkę? — w głosie Luty zabrzmiała nieukrywana irytacja. — A może powinienem powiedzieć żaaaglówkę? Teraz rozumiesz?
— Mam — odpowiedział pośpiesznie Naan.
— Dużą?
— No… normalną — widać było, że nie chce nas prowokować, ale nie bardzo wie, o co chodzi.
— To znaczy, że produkujecie jeden typ łodzi? — spytałem.
Naan z ulgą skinął głową.
— Tak. Mamy jachty… ale po rzece pływają tylko słoneczniki…
— Co?
— Słoneczniki — powtórzył z przymusem. — Tak się nazywają…
— Słonecznik to symbol statecznej pogody — bąknął jakby do siebie Luta. Dość głośno jednak, żeby żywić wątpliwości co do intencji tej wypowiedzi.
— Rozumiem — przytaknąłem ruchem głowy. — Wiać masz taką łódkę. Ile żagla?
— Dwanaście metrów…
~ — Dwanaście? — zdziwiłem się mimo woli. — Cóż to, macie tu stale huragany?