Выбрать главу

— Zostaw. I tak nie zrozumie, o co chodzi — wyręczył śmiałego żeglarza Luta. — Gdzie mieszkasz?

— Pierwszy Port — padło w odpowiedzi.

— Pierwszy Port — powtórzył Luta. — To dobrze. Wiadomo przynajmniej, że nad wodą. Daleko od przystani?

— Mam przystań przy domu… — wybąkał. — On tak samo… — wskazał swojego milczącego towarzysza.

— Świetnie — im więcej zadowolenia było w słowach wypowiadanych przez Lutę, tym bardziej ponuro one brzmiały. — A teraz chodź ze mną — rzucił, wskazując wieżę transera. — Pokażesz mi to na mapie. Porozmawiamy o adresach, rodzinach i tak dalej. Mamy masę czasu — powiedział to tak, że niewiele wysiłku trzeba było włożyć, żeby mu uwierzyć. Człowiekowi o nazwisku Naan przyszło to bez trudu. Nie mieszkając udał się we wskazanym przez Lutę kierunku.

— Mogę o coś spytać? — odezwał się lękliwie ten niższy, kiedy głowa jego towarzysza zniknęła we włazie.

Spojrzałem na niego niezbyt zachęcająco.

— Stawiacie pytania — załkał — jakbyście nie znali miasta… Przybyliście z bronią w takim ciężkim pojeździe… Traktujecie nas jak… — głos mu się załamał histerycznie. Umilkł i zagryzł wargi. Nie ulegało wątpliwości, że jeszcze chwila a rozpłacze się jak dziecko.

— Jak cię traktujemy?! — zezłościłem się. — Przecież nawet ktoś taki jak ty potrafi w końcu pojąć, że musimy załatwić tu swoje sprawy… obchodzące tylko i wyłącznie nas. Nie zaczepialiśmy was. Nawiasem mówiąc, nie jest tak, jak myślisz… niech ci wystarczy, że nie znamy waszego miasta. Nie z naszej winy znalazł się tu człowiek, którego chcemy wydostać. I on sam także nie miał najmniejszego zamiaru wchodzić wam w drogę… Tak się złożyło. Różne rzeczy zdarzają się ludziom, którzy lecą do gwiazd. Słyszałeś może o tym?

— Ale co ja mam z tym wspólnego? — wyjąkał. — Jakie macie prawo… przepraszam — zreflektował się — nie chciałem…

— Mów normalnie, do licha! — huknąłem.

— No… — zawahał się przez chwilę, po czym zaczął mówić bardzo szybko. Wyrzucał z siebie słowa, jakby pękła w nim jakaś spiętrzająca je tama. Zdania, wypowiadane wysokim, przerywanym głosem, zlewały się w rozpaczliwy, monotonny skowyt.

— Właśnie prawo — załkał. — Nikt nie ma prawa zmuszać do mówienia. Nie pomyśleliście o tym? Teraz będzie mi przykro. To niegodne człowieka. Ta ciasna skrzynia wypełniona ostrymi przedmiotami, duchota… przecież chcieliśmy jak najprędzej być w domu! We własnym domu! A ty jeszcze mówisz, że nie robicie nam nic złego… — urwał, przerażony. Cofnął się gwałtownie i wykonał szybki unik, jakby zasłaniając się przed ciosem.

Osłupiałem. Dobrą chwilę nie potrafiłem zebrać myśli. To przechodziło już wszelkie wyobrażenie.

— Przecież nie musiałeś mówić, skoro teraz ma ci być przykro — wysyczałem wreszcie. — Nie bój się. Nie naraziłeś swojego miasta i jego mieszkańców na żadne kłopoty. Powiedzmy, niemal żadne. Ale w końcu, jeśli miało cię to aż tyle kosztować, mogłeś milczeć. Znam takich, którym jedno słowo nie przeszłoby przez gardło…

— Jak to? — spytał z jękliwym wyrzutem — przecież on — skinął głową w stronę transera — kazał nam mówić… A przedtem groził bronią… Strach, przymus, gwałty… jak zwierzęta. Tak — zapiał — zwierzęta! Wiemy, co o was myśleć!

Miałem już dość. Dłonie same zwinęły mi się w pięści. Pomyślałem, że pokażę temu lalusiowi, co to jest gwałt. Że go…

Zatrzymałem się. Nie. Tak jest w porządku. Oni są u siebie. U siebie, to znaczy bardzo daleko od Ziemi. I tu zostaną. A ja wrócę spokojnie na Drugą. Odruchowo poruszyłem ramionami, jakbym poczuł na nich ciężar butli tlenowych. Ostatecznie, zdążyłem się przyzwyczaić. Normalny ekwipunek… nienajgorszy, jakby się kto pytał.

— Posłuchaj, chłopczyku — starałem się panować nad głosem. — Mógłbym powiedzieć, że odrobina przykrości jeszcze nikomu nie zaszkodziła. A tobie pomoże jak nikomu innemu. Ale nie przyleciałem tutaj, żeby zajmować się waszymi charakterami. Jeszcze dzień, dwa i znikniemy. Niech ci się zdaje, że nas tu nie ma. Przyjdzie ci to bez trudu, bo i tak żyjesz jak we śnie… głupawym co prawda, ale w końcu nikt nie odpowiada za swoje sny. Umawiamy się, że nas nie ma. Nie istniejemy. Jesteśmy koszmarami z twojego snu. Wkrótce się zbudzisz i wszystko będzie jak dawniej. Wrócisz do swojego domu nad rzeką, do jakiejś Naaany, do „słoneczników” z dwunastometrowym żaglem i będziesz snuł łagodne rozmyślania, co zrobić, żeby było jeszcze przyjemniej. Albo i nie. Tak, rozmyślania to nie dla ciebie. A teraz…

Przerwał mi głośny pomruk Luty i głuchy łoskot. Odwróciłem się i ujrzałem ich za sobą. Obydwóch. Rozmowy odłożyli widać na później. Ale nie próżnowali. Naan był w szarym, roboczym kombinezonie. Powiedzenie „był w nim” jak rzadko kiedy oddawało istotę rzeczy. Przywodził na myśl wyschłe ziarno, tkwiące w starej, pokurczonej, niemniej wciąż jeszcze zbyt obszernej łupinie.

Luta podszedł bliżej i okręcił się jak kobieta, która włożyła nową suknię.

— Dobrze mi w tym? — spytał.

— Bardzo — oświadczyłem z przekonaniem. — Ale staraj się nie oddychać.

Rada była na miejscu. Pobłyskująca półprzezroczystymi łuskami bluza opinała jego szeroki tors jak elastyczny bandaż założony niekoniecznie fachową, ale za to nie pozbawioną krzepy ręką.

— Teraz ty — mruknął. — No — zwrócił się do mojego płaczusia — mała maskarada…

— Jeszcze jedna przykrość — powiedziałem, zrzucając kombinezon.

Stałem w samych slipach, trzymając przed sobą kłąb cudacznego materiału. Obejrzałem go ze wszystkich stron, daremnie szukając jakiegoś zapięcia. Trafiłem na okrągły, jakby nadmuchany kołnierz, ale jego zadaniem było obejmować ciasno szyję, o przepchaniu tamtędy głowy nie mogłem nawet myśleć. W końcu wypatrzyłem uchwyt, przypominający staroświecki zamek błyskawiczny. Szarpnąłem i bluza najeżyła się nagle jakby drobnymi ostrymi muszelkami. To nie była właściwa droga. Zniecierpliwiony pociągnąłem mocniej. Trzasnęło i bluza rozpruła się od razu na trzy części. Przyglądając się ich brzegom, w pewnej chwili machinalnie zetknąłem je ze sobą. Przylgnęły jak namagnesowane, scalając się z powrotem w jednolite tworzywo. Zrozumiałem, że bluzę można rozpinać czy raczej rozdzierać w dowolnym miejscu, a potem wystarczy połączyć poszczególne części, aby wszystko wróciło do normalnego stanu.

Skorzystałem natychmiast z tego odkrycia. Już ubrany, ponownie spróbowałem pociągnąć za ów uchwyt, który w pierwszej chwili wziąłem za zamek. Usłyszałem cichy syk jakby wypuszczanego powietrza i spostrzegłem, że wszystkie łuski ustawiają się sztorcem, odsłaniając skórę. W ten sposób zamiast kurtki miałem na sobie niezbyt gęstą siatkę, najeżoną otwartymi muszelkami. Przesunąłem uchwyt do poprzedniego położenia i muszelki zamknęły się natychmiast, wydając ten sam odgłos co przed chwilą.

Bawiłem się tym osobliwym zamkiem może minutę, nie próbując jednak dojść, jak to było urządzone. Ten strój, jednocześnie co się zowie przewiewny i szczelny, niewątpliwie bardzo pomysłowy, wydał mi się jednak odrobinę zbyt chytry i nieco za wygodny.

Rozerwałem jeszcze raz bluzę i założyłem pas z miotaczem, ogniwami energetycznymi i aparaturą łączności. Nic z tego. Wypychał łuskowatą tkaninę tak, że musiało to zwrócić uwagę najmniej spostrzegawczych mieszkańców miasta. Zresztą, kiedy tam się już znajdę, Luta i tak nie będzie mógł do mnie mówić. Nie tylko ze względu na łatwość namierzenia źródła fal radiowych, ale i głośnik, który mógł się odezwać w najmniej odpowiedniej chwili. Nonsensem byłoby zatykać sobie uszy słuchawkami. Wystarczy, jeśli w razie niepomyślnego obrotu sprawy sam zdążę go uprzedzić. Wezmę jeden mikrofon, osadzony na koronie zęba, jak to się robi na Ziemi w czasie przeprowadzania skomplikowanych operacji technicznych, kiedy ręce muszą być wolne, a warunki zewnętrzne uniemożliwiają użycie kasku.