Выбрать главу

Wróciłem do łazika i rozparłem się wygodnie w przednim fotelu. Luta pomyślał chwilę, po czym wskazał naszym „Nowym” miejsca z tyłu. Sam usiadł koło mnie. Zrozumiałem, że ma dość jazdy w zamkniętej kabinie. Sprawdziłem zdalne sterowanie transera i na chwilę żar mknąłem oczy.

— Nie śpij teraz — usłyszałem natychmiast. — Może później, nad rzeką…

— Nie śpię — odpowiedziałem, nie podnosząc powiek. — Jedziemy już?

Nie odpowiedział. Dobiegł mnie daleki szum, pomyślałem, że transer rusza teraz z miejsca i możliwe, że jutro o tej porze będzie już po wszystkim.

Zbudziłem się nagle, jakby pod wrażeniem jakiegoś wstrząsu czy dźwięku. W pierwszej chwili nie bardzo wiedziałem, gdzie jestem. Z lewej, niemal na wyciągnięcie ręki przesuwała się jakaś bezbarwna masa. Usłyszałem dziwne odgłosy, jakby chlupotania i szybko poszukałem spojrzeniem Luty. Siedział na swoim miejscu i nie patrzył w moją stronę. Poczułem raptem na twarzy zimne krople i oprzytomniałem.

Łazik sunął dnem płytkiego potoku. Z lewej strony wprost z wody wyrastała pionowa, gliniasta ściana wysokości co najmniej dziesięciu metrów. Z prawej ciągnął się rząd strusiowatych drzew, tym razem rosnących ciasno jedno przy drugim. Gdzieniegdzie stykały się nie tylko zwisającymi kitami, ale i pniami, tworząc jakąś nieskładną, szczelną plecionkę. Była to droga co się zowie zamaskowana. Pomyślałem, że Naan i jego strachliwy kompan pierwsze zadanie wykonali na piątką i poczułem ponowny przypływ rozdrażnienia. Obejrzałem się. Siedzieli jak przedtem, w możliwie najwygodniejszych pozach, na jakie pozwalały im wywinięte do tyłu ramiona.

Powędrowałem wzrokiem ponad ich głowami wzdłuż drogi, którą zostawiliśmy za sobą. Strumień płynął prostym korytem, na całej długości głęboko wciętym w gliniasty grunt. Z wyglądu nieba wywnioskowałem, że przespałem co najmniej godzinę.

Przestrzeń przed nami zaczęła jaśnieć. Brzegi zbliżyły się wprawdzie do siebie, ale w bliskiej perspektywie urywały się, odsłaniając zalaną słońcem płaszczyznę pokrytą jakby warstwą srebra. Dojeżdżaliśmy do rzeki.

— Ile do miasta? — spytałem, poprawiając się w fotelu.

— Już jest miasto — burknął ponuro Luta.

Ujechaliśmy jeszcze kilkadziesiąt metrów, po czym łazik przyhamował i przysunął do zbocza. Drzewa z prawej strony przechylały się, grożąc upadkiem. Ale w wodzie nie było śladu pni. Wbrew pozorom musiały mocno tkwić korzeniami w błotnistym gruncie.

Transer wyprzedził nas i zastopował. Palce Luty wisiały chwilę nieruchomo nad pulpitem, wreszcie zdecydował się, pchnął maszynę jeszcze trochę do przodu i wpakował ją pod pionową skarpę, tworzącą w tym miejscu rodzaj płytkiej zatoki. Przed nami pozostało nie więcej niż dziesięć metrów kamienistego dna, po czym wody strumienia wykonywały gwałtowny zwrot mieszając się z leniwym nurtem rzeki.

Na przeciwległym jej brzegu rozłożyło się miasto. Kopulaste wzniesienia rozstępowały się, ukazując spłaszczone dachy, przeważnie przysiadłe nisko nad ziemią, splątane nitki tras komunikacyjnych, białe, niemal świecące mury. Nad tym wszystkim górowały smukłe sylwetki kilku wieżyczek przypominających obeliski lub minarety, zwieńczone cebulastymi zgrubieniami. Szczegóły były niewidoczne, rzeka tworzyła tutaj rozlewisko szerokości co najmniej półtora kilometra. O lepszym punkcie obserwacyjnym nie mogliśmy nawet marzyć. I nie tylko obserwacyjnym.

— Daj lornetkę — mruknąłem, kiedy ucichł już szum silników i łazik znieruchomiał, wciśnięty między gliniastą ścianę a rufę transera.

— Po co — odburknął Luta. — Obejrzysz to sobie z bliska…

Podał mi jednak to, o co prosiłem, po czym natychmiast przełazi na pancerz ciężkiego wozu i zajął miejsce pod wieżą.

Nie zdążyłem nawet przemierzyć wzrokiem linii nabrzeża, kiedy w polu widzenia ukazał się osobliwy, owalny żagiel. W tym momencie przedstawiał on sobą dla nas coś nieporównanie bardziej godnego uwagi niż miękkie linie alfiańskiej architektury.

Odjąłem od oczu niepotrzebną lornetkę i skinąłem na Naana.

— Weź tego drugiego — powiedziałem szeptem — i wracajcie do ładowni, tam gdzie jechaliście przedtem. Klapa zostanie otwarta, ale żebym nie słyszał, jak oddychacie…

Poczekałem, aż zajmą wyznaczone miejsca, po czym sam przeskoczyłem na transer i usadowiłem się obok Luty.

— Wcześnie wypływają — zauważyłem.

— Uhm…

Podciągnąłem się na rękach i nachyliłem w stronę Naana.

— To jest ten „słonecznik”? — spytałem półgłosem.

— Tak — odpowiedział pośpiesznie.

Wróciłem do poprzedniej pozycji i utkwiłem wzrok w samotnej łodzi. Szła w dość znacznej odległości od brzegu i mijała nas już, zmierzając łagodnym trawersem w stronę miasta, poniżej miejsca leżącego na przedłużeniu linii koryta naszego strumienia. Odprowadziłem ją wzrokiem, dopóki nie znikła za pobliskimi drzewami i. powiedziałem:

— Pojęcia nie mam, jak tym manewrować. Słyszałeś kiedyś o jajowatych żaglach?

— Co za różnica? Kawał płótna i ster. Poradzisz sobie… — odpowiedział kategorycznym tonem.

Zamilkłem. Oczywiście, że sobie poradzę. Choćby tylko dlatego, że muszę. Jest to powód dostatecznie przekonujący, nawet w gorszych sytuacjach.

Mijały minuty, z minut robiły się godziny. Leżeliśmy niemal bez ruchu, wodząc wzrokiem po opustoszałej rzece. Ani razu żaden z tych w ładowni nie przerwał milczenia. Wiercili się tylko niemiłosiernie, każdym gestem dając, do poznania, jak bardzo cierpią półsiedząc, półleżąc ze związanymi rękami na twardej konstrukcji. Obawiam się jednak, że nie zdołali wywrzeć na nas pożądanego wrażenia.

Wreszcie, około południa, zza gliniastego urwiska, tak blisko brzegu, że w pierwszym, niedorzecznym odruchu cofnąłem głowę kryjąc się za wieżą, wypłynęła płaska łódka o zaokrąglonych burtach i szerokim, podwyższonym dziobie, unosząca jeden pomarańczowozłocisty żagiel. W płytkim kokpicie wyścielonym jakąś mięsistą, jakby nadmuchaną tkaniną widniała głowa samotnego żeglarza.

Luta błyskawicznie zsunął się z pancerza i bez pośpiechu ruszył w stronę ujścia. Minął krawędź skarpy i odbił ku środkowi koryta. Woda w dalszym ciągu sięgała mu zaledwie do kolan.

Człowiek w łódce musiał go już zauważyć, płynął jednak spokojnie dalej, rozkoszując się ciszą, słońcem, zapachem wody, który w rzeczy samej nie był przykry. Transer z tkwiącymi na nim pasażerami i ukryty za nim łazik, osłonięte załomem urwistego brzegu oraz drzewami, były od strony rzeki nie do wypatrzenia. W każdym razie dla kogoś, kto zwykł otoczeniu poświęcać tyle uwagi, co mieszkańcy widniejącego za wodą miasta.

Luta przeszedł jeszcze kilka kroków i uniósł rękę. — Najmocniej przepraszam… — zaczął niezbyt głośno, ugrzecznionym tonem. Zabrzmiało to w jego ustach tak niecodziennie, że mimo woli musiałem się uśmiechnąć. Wilk pokazujący łapę obleczoną w kozią skórę.

Łódź zrównała się z nami i powoli poczęła zmierzać ku przeciwległej krawędzi koryta. Jeszcze chwila, a zniknie z pola widzenia, pozostawiając nas w niepewności, czy człowiek za sterem naprawdę nie zauważył ukrytych pod skarpą pojazdów czy też okazał się tylko sprytniejszy od nas.

Luta postąpił jeszcze kilka kroków do przodu, wkraczając już w nurt rzeki. Woda sięgała mu coraz wyżej, przed chwilą do połowy uda, teraz dotykała już miejsca, gdzie pod bluzą miał pas z ogniwami energetycznymi. Pokryte łuską tworzywo to mimo wszystko nie skafander. Nie mógł iść dalej.