Выбрать главу

Nagle zachwiał się i uderzył płasko dłonią o powierzchnię wody, jakby się chciał podeprzeć. Z jego ust wypłynęło przeciągłe łkanie:

— Baardzo prooszę…

To poskutkowało. Żagiel łodzi poruszył się nieznacznie. Człowiek siedzący na rufie sięgnął do dźwigni i leniwym ruchem przyciągnął rączkę do siebie. Dziób łodzi zakreślił szeroki łuk.

Luta stał spokojnie i czekał. Tkwiąc po pas w wodzie, skurczony, przygarbiony, robił, co mógł, aby sprawić wrażenie kogoś, kto pozbawiony pomocy niechybnie musi zginąć. Żeglarz znajdował się w odległości niespełna piętnastu metrów. Już tylko dwunastu. Dziesięciu…

Spokojnie patrzyłem, jak mieszkaniec miasta „Nowych” manewruje żaglem. Pomarańczowo — złote jajo było posłuszne każdemu jego gestowi, jakby prawem dla niego nie był wiatr, a jedynie nie wyrażona intencja człowieka. Sterowanie tym niby — żaglem odbywało się wyłącznie poprzez mechanizmy osadzone w maszcie. Na pokładzie nie było kawałka liny. Właściwy ster przedstawiał jakąś konstrukcję zmontowaną z całego systemu przekładni. Przysiągłbym, że uchwyt jego dźwigni w czasie największego sztormu nie wymaga przyłożenia siły większej od tej, jaką mogłoby wykrzesać z siebie dwuletnie dziecko. Nie ulegało wątpliwości, że Luta miał rację. Poradzę sobie bez trudu. Co nie znaczy że z przyjemnością.

Łódź zatrzymała się. Widziałem, jak człowiek przy rufie unosi wolno głowę i spogląda na Lutę pytającym wzrokiem. Miał na głowie rodzaj półprzezroczystego zawoju, którego brzegi tworzyły ocieniający twarz daszek. Jego piersi i plecy okrywały luźne płaty podobnego do delikatnej gazy materiału, spięte na ramionach okrągłymi epoletami, ozdobionymi haftowanymi czy naklejonymi kwiatami.

— Czy coś się stało? — spytał cichym głosem, niemiłosiernie przeciągając samogłoski.

— Najmocniej przepraszam — powtórzył swoje Luta, ostrożnie chwytając palcami burtę łodzi. Bardzo powoli, hamowana leniwym prądem, żaglówka poczęła sunąć ku brzegowi. Głowa Luty centymetr po centymetrze przemieszczała się w kierunku rufy. W końcu przesłoniła sobą głowę człowieka siedzącego w kokpicie. Ten uniósł się odrobinę. Jego dłoń opadła na burtę. Nachylił się ku nieznajomemu, który tak niespodziewanie wyrósł w wodzie, aby przeszkodzić mu w żeglarskiej sjeście…

Część 8

— Przystań ma kształt podkowy — mówiłem szeptem, starając się nie poruszać wargami.

Do brzegu było jeszcze dobre sto metrów, ale w zapadającym mroku mogłem nie zauważyć kogoś, komu widok człowieka w łodzi, opowiadającego samemu sobie, na co patrzy i co robi, z pewnością dałby do myślenia.

— Opływam falochron — ciągnąłem. — Widzę biegnący środkiem podkowy niski pomost, przy którym stoją żaglówki. Jest ich rzeczywiście dużo. Być może łodzie mają swoje stałe miejsca przy kei, ale nie będę go już o nic pytał — odruchowo zerknąłem w stronę forpiku, gdzie w ciemności majaczył niewyraźny, podługowaty kształt, w którym ktoś niezorientowany nie dopatrzyłby się zarysów ludzkiej postaci. — Wszystkie łodzie stoją pod żaglami — powiedziałem jeszcze — wpłynę w pierwszą lukę pomiędzy nimi, jaka się nadarzy. To na razie wszystko. Odezwę się już z miasta — zakończyłem.

Nabrzeże, z którego schodził położony płasko na wodzie pomost, jaśniało setkami pastelowych lamp. Nie były zbyt silne. Na gładkiej powierzchni rzeki pobłyskiwały zaledwie nikłe, kolorowe ścieżki, nie doprowadzające światła nawet do połowy długości rozwartych ramion falochronu. Nie bez wysiłku udało mi się w końcu wypatrzeć wolne miejsce przy pomoście i wprowadzić tam łódkę, tak żeby nie dotknąć burtami sąsiednich. Zauważyłem już przedtem, że z dziobów wszystkich przycumowanych żaglówek sterczą jakieś pałąkowate pręty czy wysięgniki. Każdy z nich kończył się lejkowatym zgrubieniem przytwierdzonym do płyty pomostu. Wstałem i uczepiony krawędzi żagla przeszedłem na przód łodzi, grzęznąc po kostki w miękkiej, elastycznej wykładzinie, której część musiałem oderwać od podłogi, żeby przykryć to, co znajdowało się w forpiku. W tym momencie z dziobu odskoczyła jakby długa listwa, wąska jak klinga. Przeleciała, mijając o milimetry moją głowę, i z głośnym mlaśnięciem przywarła do pomostu. Odczekałem chwilę, po czym przykląkłem, aby przyjrzeć się z bliska tej szczególnej cumie. Zgrubienie na końcu listwy okazało się czymś w rodzaju gumowej przyssawki. Całe urządzenie tkwiło w czasie pływania ciasno wpasowane w pokrywę dziobu. Wyskakiwało widać, kiedy łódź trafiała dnem w jakiś zaczep czy naciągniętą pod powierzchnią wody linkę. Nie był to automat. Zwykły mechanizm, tyle że znowu odrobinę zbyt chytry jak na mój gust.

Wstałem i przeszedłem na pomost. Tupnąłem, niezbyt mocno. Odpowiedziało stłumione głuche echo. Płyta była wyłożona jakimś mięsistym, śliskim materiałem, podobnym do tych, z których robi się skafandry dla płetwonurków. Stałem jeszcze nasłuchując, kiedy tuż za moją głową rozległ się senny i dziwnie miękki głos:

— Spóźniłeś się…

Znieruchomiałem. Pierwsze, co przyszło mi na myśl, to że wzięto mnie za kogoś innego. Kogoś, kto zapomniał o wyznaczonym spotkaniu. Ale głos mógł równie dobrze należeć do człowieka, który czekał na «naszego» samotnego żeglarza, a teraz rozpoznał jego łódkę i przyszedł się pożalić.

— Nie jest tak bardzo późno — odpowiedziałem na wszelki wypadek, starając się maksymalnie przeciągać samogłoski. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek dotychczas mój głos brzmiał tak miło.

— Proszę iść… — zabrzmiało w odpowiedzi. Odetchnąłem. W każdym razie nikt, kogo powinienem znać.

— Tak, już idę — powiedziałem uprzejmie. Odwróciłem się i podniosłem z deku przygotowane tam zawiniątko. Była to owa srebrzysta, łuskowata bluza, którą zabrałem na wszelki wypadek, nie wiedząc jak mieszkańcy miasta noszą się po zapadnięciu zmroku. To, co miał na sobie człowiek w łodzi, a co powiewało teraz na moich plecach i piersi, mogło być strojem przeznaczonym wyłącznie do żeglowania.

Wyprostowałem się i w tym momencie ujrzałem twarz osobnika, który wypominał mi spóźnienie. Była ujęta w jakieś prostokątne obramowanie zamknięte od góry kopulastym kaskiem. Moje ruchy stały się natychmiast płynniejsze. Zapewne nie wolno im pozostawać na wodzie po zachodzie słońca. Może chodzić równie dobrze o bezpieczeństwo samych wodniaków jak i obawę, aby w nocy nie podpłynął ktoś z konkurencyjnego miasta. Jeśli spytają mnie o dokumenty…

Wyprostowałem się jak człowiek znudzony długim leniuchowaniem i posławszy człowiekowi w kasku przepraszające spojrzenie, spokojnym, ale nie nazbyt wolnym krokiem ruszyłem w stronę miasta. Piętnaście, dwadzieścia metrów. Nic. Cisza. Głęboko zaczerpnąłem powietrza. Pozostało mi teraz żywić nadzieję, że ich strażnicy nie mają obowiązku rewidowania podpływających wieczorami łódek. Gdyby zajrzał do forpiku…

Przyśpieszyłem. Lampy nabrzeża błyszczały coraz jaśniej. Ich światła odsłaniały kamienne umocnienia nabrzeża i bezpośrednio za nimi szeroką drogę, zamkniętą wysoką betonową ścianą. Z każdym krokiem wyraźniej rysowały się sterczące z niej talerze i kratownice anten. Pomyślałem, że mieliśmy rację odmawiając sobie luksusu dwustronnej łączności. O mój kierunkowy nadajniczek mogłem być spokojny. Niemniej miasto nie było tak życzliwe przybyszom, jak by to wynikało z relacji jego mieszkańców, odpoczywających teraz w komorze ładunkowej transera.