Выбрать главу

Z pomostu na właściwe nabrzeże prowadziły wygodne, szerokie stopnie o zaokrąglonych krawędziach. Wyszedłem na górę i rozejrzałem się dyskretnie. Spóźniłem się, musiałem o tym pamiętać. Jak okiem sięgnąć na całym bulwarze prócz mnie nie było żywego ducha. Nie mogłem sterczeć i kręcić głową zastanawiając się, jaki kierunek wybrać. Od razu, nie zatrzymując się, skręciłem w stronę, gdzie w głębi lądu widniało największe, jak oceniłem, skupisko świateł.

Przeszedłem na ukos betonową płaszczyznę dzielącą rzekę od opasującego miasto muru i znalazłem się w zupełnych ciemnościach. Światło lamp biegło górą, rozjaśniając krawędź nabrzeża i wąski pas wody. Pod ścianą natomiast leżał głęboki cień.

Szedłem teraz wolniej, nie starając się jednak stąpać zbyt cicho. W pewnej chwili bez żadnej myśli wyciągnąłem ręką, aby musnąć w przelocie powierzchnię muru, jak to robią dzieci przebiegając obok żywopłotu lub pojazdów. Nagle coś mnie tknęło. Cofnąłem rękę i przystanąłem. Następnie podnosząc palce do oczu, przysunąłem się bliżej czarnej, jakby pokrytej sadzą, ściany. Niebawem poczułem w opuszkach palców ledwo uchwytny rezonans, jakbym je trzymał bardzo blisko rozedrganej membrany. Cofnąłem się i spróbowałem ponownie. To samo.

Nie sądzę, aby dotknięcie muru groziło komuś nie znającemu jego właściwości porażeniem. Być może jego powierzchnia stanowiła swoistą aparaturę alarmową. Poważniejsze naruszenie pola elektromagnetycznego dawało im znać, że na nabrzeżu pojawił się obcy. Tak czy owak miałem szczęście. Przynajmniej jak do tej pory.

Ruszyłem dalej. Wszystko było jak przed chwilą, tylko echo moich kroków rozbrzmiewało odrobinę głośniej. W pewnym momencie potarłem dłonią czoło i przekonałem się, że jest wilgotne. A przecież to dopiero początek.

Z góry, zza ściany dobiegł jakiś dźwięk. Jakby ktoś lekko trącił wiszącą swobodnie metalową płytę. Wstrzymałem oddech, ale nie zmieniłem tempa marszu. Odgłos nie powtórzył się. Jednak dopiero ten dźwięk uświadomił mi, że całe nabrzeże pogrążone jest w doskonałej, nienaturalnej ciszy. Jeśli zważyć, że niemal o krok, tuż za tym rozedrganym murem leżało blisko milionowe miasto, było w tej ciszy coś budzącego grozę. Wilgoć na moim czole zebrała się w krople. Poczułem na skroni pierwszy chłodny strumyczek. Szedłem dalej.

Po kilku minutach droga przede mną zaczęła się rozjaśniać. Na rzece wykwitły poświęcające pastelowymi lampkami boje, nabrzeże rozszerzało się tworząc obszerny, półkolisty plac. Chwilę później wyłonił się zarys falochronu. Wytyczał znacznie większy basen niż ten, do którego wpłynąłem… kiedy to było? Godzinę temu? Dwie?

Odruchowo spojrzałem na zegarek. Dziewięć minut. Dokładnie tyle czasu upłynęło od chwili, kiedy wprowadziłem zagarniętą na przeciwległym brzegu łódź do jej macierzystej przystani. Trzeba przyznać, że jak dotąd wskórałem raczej niewiele. Ale przecież to tylko dziewięć minut…

Przede mną był port. Przy niskich, sierpowatych pomostach tłoczyły się kolorowe żaglówki. Ale za nimi majaczyły pękate, przypłaszczone korpusy jakichś dużych barek czy statków. Dwa najbliższe opasywały świecące paciorki okien. Pierwszy znak życia na tym zabudowanym pustkowiu.

W jasnym kręgu pod jedną z najbliższych latarni ukazała się sylwetka człowieka, zwieńczona kaskiem, przypominającym półkoliście sklepiony walec z prostokątnym wycięciem na oczy, nos i usta. Strażnik. Musiał mnie zauważyć dobrą chwilę temu.

Odstąpiłem od ściany i wyszedłem na oświetloną przestrzeń. Teraz dopiero spostrzegłem przed sobą szeroką bramą w zamykającym nabrzeże murze. Wiodło do niej wspinające się ku miastu podejście, zapewne pochylnia, którą spuszczano na wodę łodzie i mniejsze statki. Być może, stanowiła również przejście dla pieszych. Jakkolwiek zresztą sprawy się miały, brama i tak była zamknięta. Jej gładkie płyty pobłyskiwały w świetle reflektorów. W jednym z jej dwóch skrzydeł zauważyłem nieznacznie uchyloną furtkę. Nie ulegało wątpliwości, że trafiłem wreszcie we właściwe miejsce. Ale strażnik wydawał się wiedzieć o tym równie dobrze jak ja. Kiedy tylko zmieniłem kierunek, poruszył się i postąpił dwa kroki w moją stronę. Nie śpieszył się zbytnio.

— Już póóóźno — zaśpiewał miękko. — Baardzo póóźno… Posłałem mu najuprzejmiejszy z moich uśmiechów, kreśląc jednocześnie prawą ręką szeroki gest, który miał mu wyjaśnić, skąd się tu wziąłem. Nie czekając na rezultat tych zabiegów, odwróciłem się i poszedłem prosto w kierunku bramy. Po kilku krokach obejrzałem się i ponownie uśmiechnąłem, po czym nieznacznie przyśpieszyłem. Idąc zastanawiałem się, kiedy' ruszy za mną. Pochylnia wznosiła się łagodnie, widziałem już szeroki, pokryty jakąś tkaniną uchwyt przy zamku, wąską szczelinę, spoza której docierało nikłe światło, złotawą, jakby polerowaną listwę. Cisza. Strażnik nie ruszał się ze swego miejsca na nabrzeżu. W końcu poczułem pod palcami gąbczastą osłonę uchwytu, pchnąłem lekko furtkę i postawiłem stopę na szerokim, ledwo zaznaczonym progu. W tym samym ułamku sekundy ujrzałem tuż przed sobą znajomy kask i usłyszałem śpiewny głos, pełen łagodnego wyrzutu: — Spóźniiiłeś się…

Tym razem nie stanąłem na wysokości zadania. Rzuciłem się do tyłu jak uderzony, wyrżnąłem barkiem we framugę furtki, gubiąc zawiniątko, które cały czas ściskałem pod pachą, i z rozmachem usiadłem na betonowej płycie. Tyle przynajmniej, że zanim jeszcze zdałem sobie sprawę, co się właściwie stało, zdołałem wyśpiewać tonem odrobinę tylko wyższym od tego, którego używałem normalnie:

— Przepraszani…

Nikt nie odpowiedział. Odczekałem chwilę i nie podnosząc głowy zacząłem się zbierać. Niezbyt pośpiesznie. Potrzebowałem czasu. Potrzebowałem go bardziej niż kiedykolwiek. Ostatecznie mogłem wejść do miasta w biały dzień i pozwolić zaprowadzić się do jakiegoś centralnego urzędu. Jeśli postąpiłem inaczej, to dlatego że nie mieliśmy żadnej gwarancji, czy „Nowi”, nie licząc się.z konsekwencjami, nie zechcą postawić wszystkiego na jedną kartę, jak to już raz przecież zrobili. Wiele przemawiało za tym, by postarać się poznać ich nieco lepiej, zanim przystąpimy do akcji. Nie sposób było też z góry całkowicie wykluczyć szansy załatwienia sprawy po cichu, drogą wykradzenia Yiandena. Jeśli rzeczywiście znajdował się w tym mieście, jego mieszkańcy nie mieli powodu pilnować go jak zwykłego więźnia. Po prostu nie miał dokąd uciekać. Wszystkie te spekulacje były związane z dyskretnym przedostaniem się w obręb murów. Przekreślenie tych możliwości przez zwykłe zaskoczenie i upadek było czymś tak idiotycznym, że omal nie wybuchnąłem histerycznym śmiechem. Nagle przestałem się bać. Ogarnęła mnie czysta pasja. Wstałem, strzepnąłem spływające z moich ramion flagi i zdecydowanie ruszyłem przed siebie. Przekroczyłem furtkę i przeszedłem szybkim krokiem kilka metrów. To znaczy do miejsca, w którym na mojej drodze wyrosła sylwetka człowieka w walcowatym kasku.

— Dokąd iiidziesz?…

— Przepraaaszam… — powtórzyłem. Przyjrzał mi się uważniej. Milczałem chwilę w nadziei, że powie coś, na co będę mógł odpowiedzieć, ale nic takiego nie nastąpiło. Staliśmy naprzeciw siebie i widziałem, jak stopniowo zaczynają go nurtować niejasne na razie podejrzenia.

— Do doomu — zaryzykowałem wreszcie. — Mieszkam w Pieerwszym Poorcie…

Strażnik cofnął się o krok. Chwilę mierzył mnie spojrzeniem, po czym powiedział: — Przecież się spóóóźniłeś…

W jego głosie brzmiało niebotyczne zdumienie.

Wszystko wskazywało na to, że muszę go czymś zająć. Coś zrobić, sprowokować jakąś sytuację, która zmusi go do mówienia. Byłem przygotowany na udzielanie odpowiedzi. Nie na inicjowanie konwersacji. To był grunt, na którym mogłem się potknąć, nawet o tym nie wiedząc. Obawiałem się go.