Выбрать главу

Machinalnie sięgnąłem do lewego boku i odkryłem brak mojego tobołka. Odwróciłem się, wróciłem do bramy i pochyliłem, podnosząc zgubę. Słyszałem, że człowiek w kasku podążył za mną, ale umyślnie nie zwróciłem na to uwagi. Wyprostowałem się i próbowałem bluzie, która rozwinęła się w czasie upadku, nadać jej pierwotny kształt. Złożyłem rękawy i zabierałem się do kołnierza, kiedy usłyszałem coś, jakby zdławione westchnienie czy jęk. Zerknąłem w stronę strażnika i osłupiałem.

Stał z głową podaną do przodu i wpatrywał się w moją łuskowatą bluzę szeroko otwartymi oczami. Ramiona mu opadły. Zwiotczał, jakby z jego ciała usunięto wszystkie kości. Jego wargi poruszyły się i ponownie wypłynął z nich ni to szloch, ni to jakieś rozpaczliwe ziewanie. Nie ulegało wątpliwości, że jest w najwyższym stopniu poruszony i że sprawił to widok ubioru, zabranego człowiekowi, który nocą przemierzał szczeciniaste stepy tego globu.

Wróciłem do przerwanej czynności, umieściłem rulonik pod pachą i zdecydowanie przekroczyłem próg bramy. Odskoczył natychmiast jak zdmuchnięty, robiąc mi przejście. Kiedy go mijałem, tuż przy moim uchu rozległ się zawodzący, pełen lęku głos:

— Przepraaaszam paana…

A więc jestem już „panem” — przebiegło mi przez myśl. To dobrze. Może nawet odrobinę zbyt dobrze. Mój „rezerwowy” strój stawał się w ten sposób bezużyteczny. Jako zastrzeżony dla osób uprzywilejowanych, musiał zwracać większą uwagę, niż to leżało w moich zamiarach.

Ale reakcja strażnika dowodziła czegoś więcej. Wystawiała wymowniejsze świadectwo organizacji społecznego życia „Nowych”, niż mogli to zrobić wszyscy razem wzięci mieszkańcy drugiego miasta, których przedstawicieli zastaliśmy w stacji na Drugiej. Pomyślałem o Frosie. Ten znalazłby tu powody do zadowolenia. Nie było cienia wątpliwości, że czas w mieście Nowych oznacza coś, czego społeczność pierwszej fali emigracyjnej nie uwzględniała w swych eksploracyjnych planach.

Ta myśl przyszła nie w porę. Żachnąłem się i przyśpieszyłem. Nie spojrzałem nawet w stronę milczącego, skulonego strażnika, który robił, co mógł, aby roztopić się w cieniu. I dla którego najwidoczniej moje zachowanie stało się wreszcie zrozumiałe i normalne.

Mur odgradzający miasto od nabrzeża okazał się zewnętrzną ścianą przysadzistej, kiszkowatej budowli, opasującej całą zamieszkałą część wyspy, a w każdym razie dostatecznie długiej, by pomieściła wszystkie możliwe środki obrony, od nasłuchu radiowego do miotaczy dalekiego zasięgu. Takie przynajmniej przeznaczenie zabudowań przyszło mi na myśl, kiedy wychodziłem ze słabo oświetlonego zaułka zamkniętego bramą na rozległy, usiany lampami plac. Na wprost widniała zwarta ściana piórowatych drzew, rozstępujących się, by przepuścić wąską stosunkowo drogę prowadzącą w kierunku śródmieścia.

Przeszedłem na przełaj plac i wkroczyłem w cień padający z drzew, które niemal zamiatały koronami nawierzchnię ulicy. Odgłos moich kroków zabrzmiał naraz inaczej. Spojrzałem pod nogi i spostrzegłem, że beton ustąpił miejsca elastycznej taśmie, powleczonej cienką warstwą czegoś szorstkiego. Była szeroka na jakieś trzy metry i obramowana z obu stron wypukłą, białą listwą. Domyśliłem się, że idę nieczynnym o tej porze, ruchomym chodnikiem.

Droga zaczęła się wznosić, początkowo łagodnie, następnie coraz bardziej stromo, zmierzając ku szczytowi najbliższego wzniesienia. W dalszym ciągu aleja i las czy raczej park, w którym z gęstwiny drzew z rzadka przebijało nikłe światło latarni, były jak wymarłe. Ciszy nie mącił najsłabszy szmer, najdalszy choćby odgłos ruchu ulicznego. Jakbym grubo po zamknięciu sezonu turystycznego wszedł w obszar dobrze utrzymanych ruin.

Z lewej strony spomiędzy drzew wybiegł drugi nieruchomy pas połyskujący białymi listwami i dołączył do mojego. Kilkadziesiąt metrów dalej park kończył się na jakiejś wąskiej przecznicy. Z mroku występowały powtarzające się w nieskończoność okrągłe, przypłaszczone dachy domów. Zbiegały ze zboczy, pięły się na następne wzgórza, znikały za ich wierzchołkami, wszędzie takie same, niezgrabne, jakby przydeptane. Przy każdym umieszczono jedną lub dwie niskie lampy, przez co sprawiały wrażenie podświetlonych od wewnątrz. Każdy miał też kępkę własnych, strusiowatych drzew.

Minąłem przecznicę i idąc ciągle prosto, dotarłem na szczyt wzniesienia. Z lewej i prawej ciągnęły się teraz szpalery niskich żywopłotów, splecionych z tej samej trawy, która porastała obszary niezamieszkałe, tylko jakby smuklejszej. Nadal panowała doskonała, martwa cisza. Domy sprawiały wrażenie, jakby ich mieszkańcy od kilku godzin pogrążeni byli w najgłębszym śnie. Spojrzałem na zegarek. Dziewiąta czasu miejscowego. Dziewiąta wieczór. Gdyby zza któregoś z tych trawiastych opłotków dobiegło chociaż szczekanie psa. Uśmiechnąłem się mimo woli. Takie myśli nachodzą człowieka, kiedy przechodzi nocą przez stare, od lat opuszczone ziemskie wsie. O ile wiem, ani pierwsza, ani druga wyprawa emigracyjna nie miały na pokładzie żadnych zwierząt. O psach nie było mowy. Nigdy nie przypuszczałem, że ich brak może okazać się czymś ważnym.

Aleja, którą szedłem, zbiegała w dość wąską dolinę i przed następnym wzniesieniem skręcała ku środkowi wyspy. Większą część jej powierzchni zajmowały teraz ruchome chodniki, do których dołączały wciąż nowe. Wreszcie, kiedy droga wpłynęła pomiędzy stronie zbocza, rozbiegły się w lewo i prawo tarasowatymi ścieżkami, wytyczonymi na kilku różnych poziomach. Raz i drugi przebiegły szosę, zawieszone na kabłąkowatych słupach, przypominających miejscowe drzewa. W miarę jak zbliżałem się do centrum wyspy, wiaduktów przybywało. Wszystko to sprawiało wrażenie, jakby arterie komunikacyjne miasta przystosowano głównie do ruchu pieszego. Na wolnej od chodników tasiemce jezdni, nie wiem, czy zmieściłyby się obok siebie dwa wehikuły podobne do tego, który czekał teraz na lepsze czasy w korycie potoku.

Za kolejnym łukiem droga przechodziła w szeroką promenadę, wzdłuż której ciągnęły się jasno oświetlone budowle. Były inne od tych na wzgórzach, większe, a w każdym razie rozleglejsze. Zbocza ucinały się raptownie, odsłaniając panoramę śródmieścia. Walcowate gmachy wiły się wzdłuż powyginanych ulic, splatały ze sobą i rozstępowały, obejmując owalne place, ozdobione jakimiś rzeźbami czy pomnikami. Kilka minut szedłem jeszcze w dotychczasowym kierunku, po czym skręciłem w szerszą od innych przecznicę, z pasem nisko przyciętej trawy. Wtedy dobiegł mnie pierwszy dźwięk, jaki udało mi się pochwycić w tym mieście od chwili, kiedy w tak niezwykły sposób przekroczyłem jego bramę. Jeden z chodników wspinających się ku najbliższej estakadzie był w ruchu. Nie znaczy to, że ktoś z niego korzystał.

Odwykłem od chodzenia. Miałem prawo, gdyby się ktoś pytał. Wszedłem na toczący się chodnik i odetchnąłem. Przejechałem może dwadzieścia metrów i pomyślałem o Lucie. Odgłos, jaki wydawały biegnące pod płytą rolki, stawał się chwilami ledwie słyszalny, niemniej ulice nadal były jak wymarłe, a budowle, które mijałem, przypominały raczej biurowce niż domy mieszkalne.

— W porządku — odezwałem się szeptem. Powiedzenie „odezwałem się” nie oddaje wiernie istoty sprawy. Raczej zanuciłem. Ktoś, kto by mnie przypadkiem podsłuchał, mógł sądzić, że jakiś podtatusiały fircyk, wracając z udanej randki, podśpiewuje sobie pod nosem. Jeśli oni, rzecz prosta, chadzali na randki. Obraz miasta o dziewiątej wieczorem, w drugim miesiącu wiosny, pozwalał w to wątpić.

— Pilnuj tych dwóch — nuciłem dalej. — Są ważni. To, co mieli na sobie, służy jako znak rozpoznawczy i otwiera tu wszystkie bramy. Pamiętasz, wspomniałem wtedy o poligonie? Może wracali z jakiejś inspekcji. W mieście nie widziałem jeszcze nikogo. Dochodzę do centrum. Nie mogę mówić głośno, bo dokoła jest zupełnie cicho. Kończę już. To jest miasto śmierci…