Ostatnie zdanie wyrzuciłem z siebie pod wpływem nagłego impulsu. Dopiero kiedy usłyszałem własny zawodzący szept, zdałem sobie sprawę, co powiedziałem. Za wcześnie na oceny. Jeśli takie w ogóle będą potrzebne. Mimo to czułem, że powiedziałem prawdę. „Nowych”, jak ich nazywają istoty zamieszkujące wraz z nimi ten świat, przybywa. Miasto z pewnością się rozwija. Ale nie ma w nim krzty charakteru. Nie ma tej iskry, która rodzi olśnienia.
Zamyśliłem się. Chodnik zataczał właśnie łagodny łuk, wpadając w jakiś napowietrzny pasaż pokryty przeźroczystym dachem, wykonanym jakby z jednego kawałka szkła. Pode mną przesuwały się niewysokie witryny sklepów czy sal wystawowych, raczej pustawe, miejsce towarów i sprzętów zajmowały barwne tablice z napisami. Co kilka metrów stały pękate skrzynie ulicznych automatów z podświetlonymi tarczami.
Pasaż otworzył się nagle, wjechałem na rozległy plac opleciony chodnikami zawieszonymi na trzech, a miejscami nawet czterech poziomach. Estakada okrążyła fronton jakiejś opasłej, wypukłej budowli, w dolnej części ukazującej kolorowe wnętrza pełne świetlnych tablic, po czym wylądowała na ulicy. Zszedłem z biegnącej taśmy i zatrzymałem się na skraju wolnej przestrzeni.
Szerokość placu przekraczała z pewnością pięćdziesiąt metrów. Z prawej zamykała go ściana wysokiego gmachu, ozdobionego świetlnymi malowidłami. Po przeciwnej stronie ginął w perspektywie, tworząc coś w rodzaju centralnej magistrali. Już przedtem, pomimo rozmachu, z jakim zaplanowano zabudowę tego miejsca, odniosłem wrażenie, że zanurzając się w pasażu, opuszczam centrum miasta. Postanowiłem dojść do najbliższej przecznicy i wrócić tam, skąd przyjechałem. Uszedłem kilkanaście kroków i nagle ujrzałem przed sobą ludzi. Stanąłem jak wryty.
Mężczyźni. Trzech mężczyzn w jakichś ni to płaszczach, ni pelerynach, szerokich, powiewnych, spływających miękkimi fałdami do kolan. Ich włosy ciemniały na tle oświetlonych wystaw jak zgaszone lampy. Byli już blisko. Szli statecznie, można powiedzieć: sunęli. Żaden z nich nie spojrzał w moją stronę. Ich głowy płynęły równo, nieruchomo, jak łódki na spokojnej wodzie. Mijali mnie właśnie. Nie przyglądałem im się, ale odniosłem wrażenie, że patrzyli prosto przed siebie, a raczej nie, nie patrzyli, że ich oczy utkwione w perspektywie placu były obojętne na wszystko, co mogło dziać się w ich polu widzenia. Przeszli obok mnie, nie wydając najmniejszego szmeru. Przebiegło mi przez myśl, że stanowią patrol jakiejś służby porządkowej, a owe peleryny to po prostu mundury. Ale nie. Niemal równocześnie w pewnej odległości, na innym poziomie, ujrzałem sunącą chodnikiem postać kobiety i poniżej, po przeciwnej stronie placu, zmierzającą w moim kierunku parę. Wszyscy mieli na sobie te same stroje. Ich ruchy były identyczne. Takie same niewidzące oczy, martwe twarze, ciche, posuwiste kroki. Nawet kobieta i mężczyzna przekraczający w tej chwili płytę placu zdawali się nie wiedzieć nawzajem o swej obecności. Szli w odległości metra od siebie i nie obdarzyli się jednym spojrzeniem.
Ruszyłem. Minąłem narożną budowlę i skręciłem w skośną, dość szeroką ulicę, biegnącą mniej więcej równolegle do owego pasażu, który przemierzyłem kilka minut temu. Wzdłuż oświetlonych wystaw ciągnęły się tutaj zaledwie dwa chodniki. Na wyższych kondygnacjach nie było ich w ogóle. Za to ludzi wciąż przybywało. Jakbym wreszcie trafił w to jedyne miejsce, gdzie życie nie gasło wraz ze słońcem. Jeśli jednak decydując się na konspiracyjne wejście do miasta, nie wykluczałem możliwości nawiązania jakichś pozornie zdawkowych rozmów, z tą przynajmniej szansą mogłem się teraz pożegnać definitywnie. Nawet w miejscach, gdzie mijało się równocześnie kilka osób, nie padło jedno słowo. Ani jedna twarz nie zwróciła się w moją stronę. Nie zauważyłem, by ktokolwiek chociaż raz spojrzał na człowieka, który szedł obok niego. Myśl, że mogę zaczepić którąś z tych żywych mumii, była jawną niedorzecznością.
Przede mną widniał teraz lepiej od innych oświetlony budynek. Od czasu do czasu ktoś mijał wielkie tablice świetlne i wkraczał do głębokiej, lejkowatej bramy. Podszedłem i zatrzymałem się pod jedną z oszklonych gablot, prezentującą olbrzymich rozmiarów afisz. Był zrobiony z jakiegoś miękkiego, delikatnego materiału, przypominającego stare chińskie jedwabie i udrapowany w nieregularne fale. Całą jego płaszczyznę wypełniały barwne koła znajdujące się w nieustannym ruchu. Zachodziły na siebie, rozstępowały się ukazując srebrzyste, jakby fosforyzujące tło, to znów mieszały, sprawiając wrażenie, że wymieniają się kolorami. Te były pastelowe, słabe. U dołu afisza widniały jakieś znaki i rozrzucone litery, krążące tym samym powolnym ruchem co barwne plamy powyżej. Wpatrywałem się w nie dłuższą chwilę, zanim udało mi się przeczytać jedno słowo: „koncert”.
Zajrzałem w głąb bramy. Tworzyła rodzaj zaułka między skrzydłami budynku. Pośrodku widniała niewielka wolna przestrzeń, jakby arena z czymś przypominającym staroświecki zegar słoneczny, którego wskazówkę wieńczyła jedna lampka kłująca wzrok jasnym pomarańczowym światłem. Arenę otaczały szerokie fotele ustawione w trzech rzędach. Zaledwie w kilku tkwiły nieruchome sylwetki gości.
Rozejrzałem się. Ani w okolicy reklamowych tablic, ani w okrągłej sieni nie zauważyłem żadnego stoiska czy okienka przypominającego kasę. Wyprostowałem się i patrząc prosto przed siebie, wszedłem do środka. Minąłem korytarz i wkroczyłem na placyk pod przeźroczystym dachem. Powietrze było tu równie świeże jak na ulicy, unosiła się w nim jakaś nieuchwytna woń. Nie umiałem jej określić ani nawet stwierdzić z całą pewnością jej obecności i uprzytomniłem sobie, że wzbudza we mnie zniecierpliwienie. Ale dla nich była zapewne subtelna i kojąca.
Minąłem kilka foteli i ulokowałem się mniej więcej na wprost wejścia, w ostatnim rzędzie. Oparcie poszło daleko do tyłu, kiedy jednak chciałem zmienić pozycję, posłusznie powędrowało za moimi plecami. Poręcze sąsiedniego fotela znajdowały się nie bliżej niż pięćdziesiąt centymetrów. Między rzędami pozostawiono prześwit dostateczny, aby można przejść z nieruchomą twarzą, nie patrząc pod nogi.
Splotłem ramiona na piersi i czekałem. Nie wiem, jak długo. Z ulicy co chwilę ktoś wchodził, przeważnie samotni mężczyźni, ale miejsca przede mną wciąż pozostawały wolne. Nagle światło przygasło. Na plac padła różowawa poświata. Lampa na szczycie pręta sterczącego z ustawionej pośrodku ringu konstrukcji zapłonęła ostrym blaskiem, po czym zaczęła migotać. Ruch w sieni ustał. Krążki świateł dokoła ostatecznie sczerniały, pozostała jedynie ta pomarańczowa lampa, której błyski stawały się coraz częstsze, coraz bardziej natarczywe. Nagle odezwała się jedna, początkowo ledwo słyszalna struna skrzypiec. Jej dźwięk narastał, rozbrzmiewał tuż obok, a jednocześnie przychodził jakby z bardzo daleka, z przestrzeni, ze wszystkich kierunków naraz. Przenikał najdrobniejsze włókna nerwowe, które zdawały się przyjmować jego częstotliwość i odpowiadać rezonansem oznaczającym szaleństwo. Pomarańczowe błyski zmieniały się w eksplodujące pod powiekami ładunki. Tło akustyczne, na którym pulsowało już nie światło, a gwiazda, wybuchające rytmicznie słońce, obezwładniało, była w nim groza i nie dająca się określić samotność, ale nie było siły. Zaledwie to pomyślałem, poczułem dotyk czyjejś ręki na ramieniu.
Powoli odwróciłem głowę i spojrzałem za siebie. — Przepraaaszam… — wionął mi do ucha najcichszy z możliwych szeptów. Poczułem na skroniach chłód i zorientowałem się, że ktoś, kto stanął za mną, nakłada mi na głowę słuchawki. Spojrzałem odrobinę przytomniej i ujrzałem młodą dziewczynę. Poruszając palcami, jakby przeprowadzała operację chirurgiczną, umocowała mi na skroniach lekki aparacik, wydobyty z oparcia fotela. Teraz dopiero spostrzegłem, że wszyscy znajdujący się na widowni mają na włosach płaskie, kabłąkowate słuchaweczki, spięte u szczytu głowy spiralną siateczką. Chciałem podziękować dziewczynie przepraszającym gestem, ale jej obraz zamazał się nagle, zamiast twarzy okolonej długimi, lśniącymi w pomarańczowych błyskach włosami ujrzałem przed sobą karykaturalnie rozległy, jakby obserwowany z ogromnej odległości krajobraz i znalazłem się w powietrzu. Nie, w przestrzeni. I nie żebym się tam znalazł. Sam byłem tą przestrzenią. Nie istniało miejsce, o którym mogłem powiedzieć, że mnie tam nie ma, nie istniały układy planetarne i galaktyki, przestał istnieć czas. Przez moment czułem jeszcze, że z tym czasem coś się nie zgadza, że jest alternatywa, która powinna pomóc mi przeciwstawić się temu, czego doznawałem, próbowałem skupić myśli, ale na próżno. Walczyłem chwilę, może ułamek sekundy, może całe lata, nie miało to teraz żadnego znaczenia i poddałem się prądowi, mijającemu wszelkie znane światy, które ogarniałem już sobą samym, ale poza którymi istniała widać inna, nieprzeczuwalna przestrzeń, jakby mogły obok siebie egzystować dwie nieskończoności i jakby teraz właśnie miało dojść do ich zespolenia.