Выбрать главу

— Przepraszam… — zaszemrało ponownie. W głosie malca zadźwięczała jakby nutka zdziwienia.

Zachciało mi się nagle śmiać! Przeleciałem te głupie dwa parseki, pochowałem dwóch moich poprzedników na lądzie, który otoczył sobą ich groby ze wszystkich stron, przybyłem tutaj, wkradłem się do miasta dzięki cudacznej bluzie zabranej jednemu z jego mieszkańców, wszystko po to, aby jedynym, kto obdarzył mnie zainteresowaniem okazał się czteroletni chłopczyk. To już nie tylko absurd. Także najczystsza farsa.

— Co tutaj robisz? — spytałem mimo woli zniżając głos. — Już późno…

Nie inaczej — przemknęło mi przez myśl, zareagowałby ich strażnik przy bramie.

Chłopczyk nasrożył się. Opuścił ręce i przekrzywił głowę. Ale nic nie powiedział.

Scena przeciągała się. Licho wie co zrobi taki malec, kiedy nie spełnię jego oczekiwań. Mogłem tu przybyć jako wróg. Ale nie porywacz dzieci. Idiotyczne.

Nagle zaświtała mi pewna myśl. Tak, to jest sposób. Kto wie, czy nie najprostszy ze wszystkich możliwych.

Podniosłem się, podszedłem do chłopca i przykląkłem na jedno kolano. Nie dotknąłem go. Co to, to nie.

— Odprowadzą cię do domu — zaproponowałem. Gdzie mieszkasz? To mu się nie spodobało. Cofnął się pół kroku i spochmurniał.

— Pójdę z tobą — powtórzyłem, wstając. — No, prowadź…

Dziecko ani drgnęło.

Rozejrzałem się bezradnie. Wziąć go za rękę i pociągnąć za sobą? Dokąd mianowicie? Głupia historia.

— I co z tobą zrobić?… — powiedziałem bardziej pod własnym adresem niż do niego.

Chłopczyk drgnął.

— Dziwnie mówisz… wyszeptał tonem wyrzutu. Rzeczywiście dziwnie. Zapomniałem o samogłoskach.

— Uważasz, że dziiiwnie? — zaśpiewałem. Rozchmurzył się. Jego ręce ponownie powędrowały za plecy.

— Kup mi soola… — zażądał.

Mogłem się tego spodziewać. Tego i jeszcze wielu innych rzeczy.

— Chodź — skinąłem na niego. — Zaprowadź mnie tam, gdzie są soole…

— Nie wiesz? — zdziwił się. — Daj Kile to sam pójdę. Aha. Oczywiście, nie. Cóż prostszego. Ciekawe, gdzie je noszą. Strój, jaki miałem na sobie, był pozbawiony jakiegokolwiek fałdu, nie mówiąc już o kieszeniach.

— Pójdziemy razem — powiedziałem. — No, prowadź — powtórzyłem z nadzieją w głosie.

Tym razem nie zwlekał. Odwrócił się na pięcie i zniknął za tym samym załomem muru, zza którego wyszedł. Ruszyłem za nim.

Nie uszliśmy daleko. Zaraz przed drugim, czy trzecim domem, wzdłuż oświetlonych wystaw widniał szereg pękatych, okrągławych skrzyń, które nie mogły być niczym innym jak tylko automatami. Chłopczyk zatrzymał się i spojrzał na mnie zachęcająco.

— No — powiedział raźnym głosem. — Daj liile…

Podszedłem i stanąłem obok niego. Na wysokości ludzkiej twarzy, w beczce widniała owalna szybka. Za nią ciemniały jakieś niewielkie kształty. Powyżej umieszczono coś, co prawdopodobnie było mikrofonem. Pod okienkiem sterczał rząd klawiszy.

— Wiesz — powiedziałem nie patrząc mu w oczy — zdaje się, że nie mam liili…

Oczekiwałem protestu. Niechby głośnego. Ale na buzi chłopca odmalowało się tylko najczystsze osłupienie.

— Jak to nie masz… — wyjąkał. — Wystarczy powiedzieć…

Zdecydowałem się.

— Ja nie jestem stąd — rzuciłem twardo. Zreflektowałem się i dodałem łagodniejszym tonem:

— To skomplikowana sprawa. Przepraszam za soole. Dostaniesz je innym razem. A teraz zaprowadź mnie do twojego domu. Za późno już, żebyś sam chodził po mieście — dodałem podstępnie.

Był zbyt zaskoczony, żeby zaprotestować. Postał chwilę, jakby musiał głęboko rozważyć zaistniałą sytuację, po czym odwrócił się bez słowa i ruszył w górę ulicy. Dogoniłem go i powiedziałem:

— Popatrz, wszyscy już śpią. Na ulicach pusto; Może byłeś z rodzicami i zgubiłeś się? Jesteś pewny, że trafisz do domu?

Odczekał chwilę, po czym mruknął obrażonym tonem:

— Nikt nie śpi…

Postanowiłem już o nic nie pytać. Zapragnąłem tylko, aby to, co musi się stać, stało się jak najprędzej.

I nie czekałem długo. Zaraz za drugim rogiem chłopiec skręcił w prawo i wszedł na toczący się tam chodnik, który wkrótce wyniósł nas spomiędzy murów na zbocze jednego z najbliższych wzgórz. Nie upłynęły trzy minuty, a z lewej i prawej strony ukazały się trawiaste żywopłoty, za którymi czaiły się przykryte grzybiastymi dachami domki. Chodnik wznosił się nadal. W oddali zalśniła tafla wody. Tak, na tym obszarze można było zbudować miasto z prawdziwego zdarzenia. Miasto, w którym chciałoby się wieczorem wyjść z domu, wpaść do przyjaciół, popatrzeć na niebo i przespacerować do przystani. Lub po prostu pójść popatrzeć na rzekę. A jest przecież jeszcze owo morze czy jezioro, na które nie dane mi było nawet spojrzeć.

Przed jednym z domów, tuż pod szczytem wzniesienia, chłopiec zeskoczył zgrabnie z chodnika i nie odwracając się podszedł do niskiej furtki, sporządzonej z jakiegoś półprzezroczystego tworzywa. Jej górna listwa ozdobiona była niewielkimi kulami, mieniącymi się wszystkimi barwami tęczy. Dotknął jednej z nich, przynajmniej tak mi się zdawało, i wszedł na ścieżką wyłożoną jakby grubą warstwą pluszu czy aksamitu. W tym samym momencie frontowa, półokrągła ściana domu rozsunęła się i na tle padającego z wnętrza światła wyrosła ciemna sylwetka kobiety. Chłopczyk znieruchomiał, ale tylko na chwilę. Zdążyłem posunąć się w stroną domu jakieś dwa, trzy metry, kiedy odwracając się i celując we mnie palcem zawołał oskarżycielskim tonem: — On nie ma swojej liile! I nie jest stąd! Chciałem soole!

Postać w otwartej ścianie zafalowała. Postąpiłem jeszcze krok i stanąłem. Dobiegł mnie dyskretny brzęk, jak — by telefonu, po czym od drzwi wionęło ciche „przepraszam…”

— Powiedział, że nie ma liile! — powtórzył swoje chłopiec.

Prawda, że to była jego zemsta, za soole, których nie dostał. Prawda, że dążyłem do stworzenia takiej właśnie sytuacji. Ale w zachowaniu malca było coś więcej niż zwykły dziecinny odruch, spowodowany doznanym zawodem. Nie próbowałem tego bliżej określić. Niemniej dobrze, że nasze dzieci są inne.

Wyprostowałem się. Koniec spacerków. Czas pożegnać to miasto i tych ludzi. Pożegnać albo…

— Przybywam z Ziemi — rzuciłem, patrząc prosto w stronę postaci, której twarz w dalszym ciągu pozostawała niewidoczna. — Dlatego nie mam tego jakiegoś liile — wyjaśniłem. — Chcę się skontaktować z władzami miasta. Uważaj, Luta — ciągnąłem nie zmienionym tonem. — Odprowadziłem do domu spotkane na ulicy dziecko. Rozmawiam z jego matką… jeśli to można nazwać rozmową. Będą się starał mówić. Gdybym milczał dłużej niż trzy minuty, wiesz, co robić. Nie mam najmniejszego zamiaru tu zostać. Nikomu tego nie życzę — mój głos przeszedł w zjadliwy syk.

Cisza. Kobieta, przed nią dziecko, trzy metry dalej ja. Za moimi plecami otwarta furtka. Nie dalej niż o piąć kroków. Po raz pierwszy od zachodu słońca poczułem chłód.

Z ulicy dobiegł jakiś szelest. Nic więcej. Żadnego sygnału, szumu silnika, kroków. Obejrzałem się i ujrzałem dwie głowy tkwiące w walcowatych kaskach, odsłaniających zaledwie środek twarzy. Dalej, przed furtką widniał jakiś pojazd przypominający na pierwszy rzut oka karuzelę. Niezbyt wielką. W fotelach, umocowanych na płaskiej tarczy wzdłuż jej obrzeża, tkwili ludzie. Przed każdym z nich na prostokątnym stojaku zamocowano jakąś podłużną konstrukcję. Wszystkie celowały teraz w moją stronę.

Postąpiłem krok ku milczącym postaciom w kaskach. — Jestem z Ziemi — powtórzyłem. — Mam do pogadania z waszymi władzami. Zaraz potem odlecę. Nie mamy zamiaru wtrącać się w wasze sprawy. Musiałem jednak przedsięwziąć pewne środki. Miasto jest otoczone. Jeśli dojdziemy do porozumienia, nic wam nie grozi. Tylko nie próbujcie mnie przechytrzyć. Mam łączność z naszymi oddziałami. W razie czego w tysięcznej części sekundy przestaniecie istnieć, razem ze wszystkim, co tu zbudowaliście. Nie poruszyli się. Jakby nie obchodziło ich, co powiedziałem. I że w ogóle coś mówiłem. Zerknąłem w stronę domu. Sylwetka kobiety dalej wypełniała sobą prostokąt powstały w wyniku rozstąpienia się ściany, ale chłopca już nie było. Nie słyszałem jak odchodził.