Выбрать главу

— Może puścić sondę? — nie wytrzymał Fros. — Z ciasną orbitą, tylko nad stację?

— Nie.

Zabrzmiało to jak zatrzaśnięcie drzwi. Ale Fros wiedział równie dobrze jak my, że pojawienie się nad stacją aparatu zwiadowczego musiało nas ostatecznie zdekonspirować. Był bardziej wytrącony z równowagi, niżby to wynikało z sytuacji. Widać wiązał po cichu pewne nadzieje z tym pulsującym w pulpicie światełkiem, które tak niespodziewanie przywitało nas na orbicie globu. Może myślał o tamtej trójce, Mykinie i innych?

Ruszyliśmy dalej. Przed nami ścieliła się teraz rozległa równina zamknięta niskimi wzgórzami, za którymi była już zagięta ku górze tafla oceanu. Wyżej majaczyły zarysy dalekiego lądu. Jeszcze godzina, może półtorej i zapadnie mrok.

Droga wiodła środkiem płytkiej doliny między łagodną granią a porosłymi zmierzwionym zielskiem kopcami, zmierzającymi pojedynczym szeregiem ku równinie. Nasłuch przynosił jedynie szeleszczące odgłosy wiatru. Płaskowyż przed nami, otaczające go szerokim pierścieniem pagórki, odsłonięte partie oceanu — wszystko to sprawiało wrażenie, jakby od pierwszych dni istnienia układu nie dotknął tej ziemi wzrok żywej istoty. A przecież nie dalej niż o kilka kilometrów pięćdziesiąt cztery lata temu zamieszkali ludzie. Otrzymali niewielkie, ale potężnie wyposażone i uzbrojone schronienie, pancerną stację, oddaloną przezornie od lądu, osadzoną na ruchomym pierścieniu, przesuwającym się po plamentowym filarze wbitym w dno oceanu. Środkiem filaru, niby naczynia włoskowate w pniu rośliny, biegły przewody dostarczające paliwa piecom wodnym i automatom aprowizacyjnym. Nie pamiętam nazwisk pierwszej trójki, która pozostała w tej bazie na pełne dziesięć lat. Pięciokrotnie zmieniano załogę. Pięćdziesiąt lat w meldunkach płynących ku Ziemi powtarzały się niemal identyczne dane dotyczące środowiska stacji i mieszkańców sąsiedniej planety. Planety ludzi, którzy opuścili Ziemię, aby zdobywać dla niej nowe światy, a potem nie chcieli o tym pamiętać.

Ostatnie zbocze. Szczyt przełęczy, a raczej szerokiego siodła między dwoma garbami przybrzeżnych wzgórz, wznosił się w odległości nie przekraczającej pięćdziesięciu metrów. Każdy krok odsłaniał bliższe połacie oceanu. Był rudofioletowy, wydawał się zimny i jakby gęsty. Wiatr przybrał nieco na sile, jego szum przechodził chwilami w wysokie granie.

Luta zatrzymał się nagle. Uniósł prawe ramię i stał chwilę bez ruchu. Wreszcie opuścił rękę, posłał mi przelotne spojrzenie i sięgnął po pulpit kalkulatora.

Trwało kilka minut zanim sprawdził pomiary. Przez cały ten czas nie odezwałem się słowem. Pomimo że w otoczeniu nadal panował niezmącony spokój, a okolica była mi aż nadto znajoma. Plastyczna mapa w bazie na Cererze, skąd startowaliśmy, oddawała wiernie nie tylko rzeźbę terenu, ale i każde załamanie skały, zagłębienie, każdy niemal kamień czy kępę mierzwy, stanowiącej tutejszy mech. Od dobrych kilku kilometrów rozpoznawałem mijane wzniesienia, potrafiłbym wymienić z pamięci ich odległość od stacji, nie mówiąc już o wskazaniu kierunku, w jakim należało jej szukać. Ale jeśli Luta uważa, że pozostało coś do sprawdzenia, nie będę mu przeszkadzał. On tu był. Można powiedzieć, że wraca do siebie. Widać naprawdę nie jest pewny własnych doświadczeń. Lub też ma ich zbyt wiele.

Ten głaz z prawej, powyżej środka przełęczy zaznaczony był na mapie z fotograficzną dokładnością. Nawet jego rozmiary odpowiadały proporcją otoczeniu. Przez środek skały biegła jasna szczerba. Poniżej wybrzuszenie i głęboko wcięta płyta, tworząca szeroki okap. Z przeciwległej, niewidocznej strony podobny uskok przechodził w przestronną, dość głęboką kolebę.

— Dziewięćset metrów — powiedział Luta. — Fros! — ciągnął, nie podnosząc głosu — co z tym namiarem?

Słuchawki zaświergotały. Przebiegło mi przez myśl, że zostaliśmy sami. Że „Rubin” opuścił ten glob albo po prostu zniknął, jak tamci trzej, ze stacji. To było idiotyczne.

— Cisza — odezwał się wreszcie Fros. — Siadu sygnału. Jeśli nie liczyć głosów tych z Trzeciej.

Tak. Trzecia planeta układu nie milczała. Minie kilkadziesiąt, może kilkaset lat, a miejscowa sieć łączności rozciągnie się na pozostałe globy, bliższe słońcu od tego tutaj i dalsze, martwe teraz, dotykające zaledwie ekosfery. Na razie nie śpieszy im się. Mają dość kłopotów. Nawet, jeśli sami je sobie stworzyli.

— Idziemy dalej — mruknął Luta ni to do mnie, ni do Frosa.

— Słyszę was dobrze — padło z kabiny „Rubina” ale gorzej z lokalizacją. Widzicie morze?

— Od pierwszej chwili — burknąłem.

— Mam na myśli wybrzeże? Stację?

— Um…

— Jeszcze kilka kroków — odpowiedział Luta. Słuchawki zabrzęczały ponownie. Zapanowała cisza.

Szczyt był tuż. Metr, drugi i nasze głowy zrównały się z krawędzią grani. Od pewnego momentu zauważyłem, że morze zaczyna zmieniać barwę. Płycizna — pomyślałem.

Ale to nie była płycizna. Zrobiliśmy jeszcze trzy, może cztery kroki i znaleźliśmy się na płaskiej płycie, łagodnie opadającej ku niedalekiej plaży. Była kamienista, tu i ówdzie znaczona jakby pryzmami żwiru, brudnofioletowa, ciemniejsza od poprzedzającej ją równiny. Morze jednak od samego brzegu przykuwało wzrok przybrudzoną zielenią.

Luta stanął jak wryty. Z niezwykłym u niego pośpiechem przesunął na ramieniu tarczę kalkulatora.

— Coś nowego? — spytałem.

Potrząsnął niecierpliwie głową. Kilka sekund sprawdzał obliczenia, po czym uniósł głowę i rozejrzał się.

Słowa były zbyteczne. Jak okiem sięgnąć roztaczała się przed nami pusta przestrzeń oceanu. Wydało mi się, że w oddali, gdzie zieleń przybrzeżnych wód mętniała i gasła, dostrzegam odbicie zwisających znad nieboskłonu krajobrazów. Ale tam nie mieliśmy czego szukać. Tu natomiast, gdzie Luta przesiedział dziesięć lat w pancernej, wzorowo wyposażonej stacji, skąd jeszcze dwie godziny temu biegł w eter regularny kod namiarowy, widniało tylko morze, pokryte zielonkawym kożuchem jakby rzadkiej trawy. Ziemskiej trawy. Ta zieleń była tu czymś tak niezwykłym, jak widok niebieskiego trawnika w londyńskim parku.

Luta raz jeszcze zlustrował wzrokiem wybrzeże, następnie dał mi znak ręką i cofnął się kilka kroków. Poszedłem za nim. Ominęliśmy szerokim łukiem środek przełęczy, po czym wspięliśmy się na nią ponownie, tym razem wychodząc u stóp owego głazu, sterczącego jak samotna baszta. Nie upłynęło pięć minut, a wkroczyliśmy w cień padający ze skalnego okapu.

— Co chcesz zrobić? — spytałem przyciszonym głosem.

— Poczekaj…

Pochylił się nisko i wolnym krokiem, szorując rękawicami po kamiennej płycie, gładkiej w tym miejscu, jakby wyszlifowanej przez wodę, zaczął okrążać skałę. Odczekałem chwilę i poszedłem w jego ślady. Wkrótce znowu miałem przed oczami obszar oceanu, gdzie według precyzyjnych siatek współrzędnych oraz map poprawianych przez dziesięciolecia powinna znajdować się stacja. Przełęcz poszerzała się odrobinę w tym miejscu, za głazem biegła jeszcze metr, może półtora pod górę i potem dopiero przechodziła w spływające ku plaży zbocze. W ten sposób nisza u stóp skały zyskiwała coś w rodzaju dobrze umocnionego przedpiersia. Nie był to najgorszy punkt obserwacyjny. Pod warunkiem, że w polu widzenia miało się rozegrać lub pojawić coś, co należało obserwować.

Luta stał chwilę, przygarbiony, jakby butle na jego plecach zyskały nagle na ciężarze, po czym mruknął coś niezrozumiale, westchnął i ułożył się wygodnie na boku, z głową zwróconą w stronę plaży. Następnie spojrzał na mnie zachęcająco i wskazał mi miejsce obok siebie.

Grunt pokrywała tutaj płytka warstwa zbitego pyłu. Leżało się na tym nieźle, zwłaszcza po kilkugodzinnym marszu. Nasze nogi tkwiły w cieniu skalnej przewieszki, ramiona i głowy spoczywały na naturalnym nasypie. Mogliśmy tak leżeć tydzień. W każdym razie dwadzieścia cztery godziny. Na tyle pozostało tlenu w płaskich, profilowanych butlach, stanowiących podobnie jak skafandry najnowsze osiągnięcie konstruktorów.