Выбрать главу

Zwróciłem się ponownie do przybyłych. Nic się nie zmieniło. Okrągły pojazd naszpikowany lufami, ludzie siedzący bez ruchu, jakby czekający, aż zabrzmi katarynka i krąg ruszy, porywając ich w świat złudzeń. Tych dwóch przede mną, sprawiających wrażenie, że nie bardzo wiedzą co dalej. Miałem tego dość.

Postąpiłem do przodu. Cofnęli się, ale nie zeszli mi z drogi. Musiałem stanąć.

— Uważaj Luta — powiedziałem. — Już są. Jakiś płaski talerz z kompanią policjantów. Stoją i czekają, co zrobię. Nie mam broni — zmieniłem ton, podnosząc ręce, żeby mogli mnie dobrze obejrzeć. W padającym z domu świetle zamigotała łuska bluzy. Unieśli głowy. Oczy im się rozszerzyły. Opuściłem ręce i uśmiechnąłem się.

— Zabrałem to jednemu z waszych — powiedziałem. — Jest w bezpiecznym miejscu i prosi, żebyście byli grzeczni. Inaczej nigdy już nie zobaczy swojego miasta.

Nie zdążyłem dokończyć, kiedy jeden z nich pochylił się, ujął moją bluzę w obie dłonie i delikatnym ruchem przyciągnął ku sobie. Oddałem mu ją bez oporu. Następnie cofnął się robiąc przejście.

Zaczerpnąłem głęboko powietrza i ruszyłem. Przekraczając otwartą furtkę, pochwyciłem jakiś cichy głos, dobiegający od strony domu. Brzmiało to jak wyszeptane przez kogoś, kto za chwilę musi umrzeć, „przepraszam”… Jeden z ludzi siedzących na platformie wstał. Podszedłem i nie pytając o nic zająłem jego miejsce. Nikt nie zaprotestował. Tylko osobnik w fotelu przede mną odwrócił się i skierował w moją pierś wylot broni zainstalowanej przed tym, który ustąpił mi miejsca. Wzruszyłem ramionami. Zaraz potem pojazd ruszył. Ściśle mówiąc, wzleciał. Był czymś w rodzaju poduszkowca z doskonale wyciszonymi silnikami. Sunął nisko nad powierzchnią gruntu i musiał trzymać się środka wolnej przestrzeni pomiędzy taśmami chodników.

Przez całą drogę żaden z załogi tej latającej tarczy nie odezwał się słowem. Człowiek siedzący na wprost mnie utkwił wzrok w podstawie swojej broni. Podobnie jak pozostali sprawiał wrażenie manekina. Zresztą cały ten pojazd obsadzony nieruchomymi ludźmi, płynący bezszelestnie nad ulicami wymarłego miasta, pośród plecionych żywopłotów, strusiowatych drzew, pod bezksiężycowym niebem, jasnym niezmiennie jak przed świtem, wydawał się nie bardziej realny niż owa nieskończona, kwiecista łąka z fantomatycznego spektaklu.

Od dłuższej chwili jechaliśmy prostą, wąską ulicą przecinającą park. Jeśli to nie była droga, którą szedłem po przekroczeniu bramy, to w każdym razie mogła nią być. Te same wąskie tasiemki chodników obramowane białymi listwami. Z rzadka przeświecające przez drzewa latarnie. I ta sama kiszkowata budowla zamykająca obręb miasta. Ujrzałem ją na kilka sekund, zanim pojazd wpłynął do wnętrza oświetlonego żółtymi reflektorami tunelu. Był długi. A więc trafiłem jednak w inne miejsce. Jechaliśmy cały czas prosto i gdyby zabudowania, które nas otaczały sąsiadowały ze znaną mi bramą, dawno znaleźlibyśmy się już na przystani. A nawet nad wodą.

Wszystko jedno. Ta część miasta czy inna, to nie ma znaczenia. Wylot strumienia z miejscem postoju transera odnajdę z zawiązanymi oczami. W ostateczności wystarczy jedno moje słowo, a drogę wskaże mi flara.

Tunel rozjaśnił się nagle. Wjechaliśmy do okrągłej hali z płaskim dachem. Był to uczciwy, betonowy dach. Żadne szkło czy coś w tym rodzaju. Ściany zdobiły wąskie otwory przywodzące na myśl strzelnice w starożytnych zamkach. Poza nimi na wprost ujścia tunelu znajdowały się tylko szerokie, półkoliste drzwi, wykonane z pancernej blachy. Jakbym nagle, ni stąd ni zowąd zmienił bajkę, w której występowałem. Z cudacznej, pełnej nieokreślonej grozy, ale smętnej i zamyślonej, na ponurą, lecz osadzoną twardo w rzeczywistości. Tyle że zamierzchłych epok.

Pojazd zatoczył łuk przemykając pod ścianą, po czym zwolnił i wyjechał na środek kręgu, gdzie zastopował. Tarcza z przytwierdzonymi do niej fotelami osiadła na betonowym podłożu.

Rozległ się jeden urwany dźwięk, jakby pękniętego dzwonu i figurki zbrojnych wyprostowały się. Wstali. Nie zauważyłem, żeby którykolwiek z nich spóźnił się choć o ułamek sekundy. W niezmienionej pozycji pozostał tylko osobnik siedzący na wprost mnie. Było aż nadto widoczne, że nas dwóch nie dotyczy ruch, który wszczął się wewnątrz bunkra.

Załoga opuściła pojazd i zgromadziła się pod pancerną bramą. Ponownie zabrzmiał krótki, metaliczny dźwięk i stalowa płyta zniknęła jak zdmuchnięta, odsłaniając słabo oświetloną niszę. Bez pośpiechu ludzie opuszczali okrągłą salę. Pierwszy szedł ten, który wziął ode mnie bluzę. Nie zauważyłem jednak, żeby ktokolwiek wydawał jakieś rozkazy.

Na tę chwilę czekał mój opiekun. Wstał i nie troszcząc się o broń, nie zmieniając nawet położenia lufy, podążył za pozostałymi. Ruszyłem za nim. Nie uszedłem jednak daleko. Metr przed bramą zatrzymał się, odwrócił i podsunął mi przed oczy płasko wyprostowaną dłoń. Stanąłem. Czekałem, kiedy usłyszę szept „przepraszam”, ale nic nie powiedział. Mogłem za to spojrzeć mu w oczy. Były nijakie. Nie wyrażały nic. Niezbyt duże, ciemne źrenice tkwiły nieruchomo, mierząc w czubek mojej głowy. Nie sądzę, aby cokolwiek z tego. co widział, docierało do jego świadomości. I tak najwidoczniej miało być. Robił swoje, jak dobrze zaprogramowany automat.

Postał tak jeszcze kilka sekund, po czym bez jednego gestu w moją stronę opuścił dłoń, odwrócił się i wszedł do niszy, gdzie znajdowali się już wszyscy jego towarzysze. Zaledwie przekroczył próg, stalowa płyta bramy wróciła na swoje miejsce. Zostałem sam.

Nie potrafię powiedzieć, jak długo tkwiłem bez ruchu, wpatrując się bezmyślnie w gładką, połyskującą blachą i nasłuchując, jakbym naprawdę spodziewał się coś usłyszeć. Wreszcie oprzytomniałem. Odruchowo przetarłem palcami oczy i rozejrzałem się wokół siebie.

Blask przeszywający wnętrze hali zdawał się brać źródło z samego tworzywa, z jakiego wykonano ściany. Dokądkolwiek zwróciłem wzrok, musiałem mrużyć oczy, jakbym właśnie w tym momencie patrzył w tarczę wycelowanego we mnie reflektora. Ale nie było tu żadnych reflektorów. Nie było nic. Gołe ściany z kilkunastoma jednakowego kształtu otworami, przez które od biedy zdołałby się przecisnąć wychudzony szczur. Zajrzałem do najbliższego. Z oświetleniem wnętrza w każdym razie nie miały nic wspólnego. Wąska szpara, prowadząca do nikąd. Zasklepiona głucho, jakby zamurowana.

Pośrodku opuszczony pojazd. Okrągły, jak wszystko tutaj. Płaska tarcza, z niewielkim wybrzuszeniem w centralnej części, unosząca na obwodzie rząd obitych czarnym tworzywem foteli. Porzucona broń, jakby nie do użycia pod nieobecność obsługi. Za pojazdem wylot tunelu. Nadal otwarty, kuszący perspektywą wytyczoną łagodnym, żółtawym światłem. Ale nie po to pozwoliłem się tu przywieźć, żeby wracać tą samą drogą, nie osiągnąwszy niczego.

Próbowałem odtworzyć w pamięci położenie wlotu tunelu i jego długość. Na próżno. Zabrakło punktów odniesienia. Ziemskie kryteria były tu równie przydatne, jak powiedzmy, kompas.