Po raz któryś omiotłem spojrzeniem ścianę i nagle uderzyła mnie myśl, od której przez plecy przemaszerowały mi lodowate mrówki. Ta twierdza czy strażnica, w której się znalazłem, nie była zbudowana ot tak sobie. Zatroszczyli się, żeby wiele wytrzymała. Niech będzie, że w warunkach wojny sprzed tysiąca lat. Ale pod jednym względem mogła okazać się aż nazbyt współczesna. I dostatecznie dobra, żebym nigdy już nie ujrzał potoku, gdzie czekał Luta.
Ekran. Jeśli do budowy użyli dostatecznej ilości metalu…
Stałem chwilę jak porażony. Cisza stała się niemal dotykalna, ulegałem wrażeniu, że halę wypełnia powoli ale nieubłaganie jakaś kleista ciecz. Zachowanie ludzi, martwota miasta, bezruch, wszystko to działało paraliżująco, nawet jeśli się wiedziało, że odejście stąd jest tylko kwestią czasu. Ten czas mógł się teraz odrobinę przeciągnąć. Jak ta płaszczyzna podczas „koncertu”. O jedną nieskończoność.
Odchrząknąłem i nienaturalnie niedbałym tonem powiedziałem:
— Uważaj, Luta. Przywieźli mnie do podziemnej sali w jakimś bunkrze. To jedna z budowli na obrzeżu miasta, wchodząca w system obronny. Przyjechałem tu na takiej tacy z fotelami. Zsiedli z nich i poszli sobie. Jestem sam. Czekam. Ale gdybyś się spytał, nie mam ochoty czekać zbyt długo. Może ktoś w końcu raczy się mną zainteresować. Jeśli nie, niech baterie na prawym skrzydle rozwalą kilka wieżyczek, tych z okrągłymi dachami. Albo spalcie im łodzie na przystani. Mam nadzieję, że potrafią to sobie skojarzyć z moją wizytą…
Skończyłem. Chwilę wsłuchiwałem się w wyolbrzymione echo mojego głosu, które zatrzepotało między ścianami i uciekło w głąb tunelu.
Cisza. Luta nie mógł odpowiedzieć. Nawet, jeśli dotarło do niego, co powiedziałem. Jeśli nie, i tak nie ma się nad czym zastanawiać. A ci tutaj najwidoczniej potrzebują bardziej przekonujących argumentów.
Cisza. Nie powinienem się denerwować. To zmniejsza szansę. Jestem w lepszej sytuacji niż ludzie, którzy tkwią za tymi murami. Oni mają mnie. I tylko mnie. Powiedzmy, Yiandena, jeśli to prawda. Ja stanowię zagrożenie dla miasta. Dla nich wszystkich. Muszę być cierpliwy. To ja ich przetrzymam, nie oni mnie.
Tak. Pod jednym warunkiem. Jeśli Luta odbiera mój głos. Jeśli te ściany nie są za dobre dla naszych nadajników.
Odetchnąłem głęboko i przesadnie powolnym krokiem poszedłem do płaskiego pojazdu. Ulokowałem się w pierwszym z brzegu fotelu i przymknąłem powieki. Przed oczami pojawił mi się natychmiast obraz miasta, które tylko co opuściłem. Nie chciałem o nim myśleć. Nic mnie nie obchodzi jak żyją i umierają. Wartościowanie ich pojęć i ambicji nie należy do mnie. W każdym razie nic mnie do niego nie zmusza. Ale w końcu, nie trzeba wiele myśleć, żeby dojść, o co tu chodzi. O nic. Taka jest prawda. Im nie chodzi o nic.
No dobrze. Jeśli tak, nie powinni przywiązywać wagi do mojej obecności. Pod warunkiem, że uznają ją za epizod nie zagrażający na dłuższą metę ich umiłowaniu spokoju. O tym mógłbym ich przekonać. Gdyby, oczywiście, nadarzyła się po temu okazja.
Otworzyłem szeroko oczy. Jeszcze chwila, a byłbym zasnął. Spojrzałem na zegarek. Za dwie i pół godziny zacznie się dzień. Dwie i pół godziny to nic takiego. Można przesiedzieć je nad książką, nawet o tym nie wiedząc. Przegadać w klubie. Powłóczyć się z psem po parku.
Cisza. Rażący blask nieistniejących reflektorów, czarne szczeliny w ścianie opasującej rotundę pancerną obręczą, żółtawe ujście tunelu i ten idiotyczny krąg z twardymi fotelami o niskich oparciach. Przez moment przyjrzałem się sterczącej na wyciągnięcie ręki lufie ich broni, ale nie chciało mi się ruszyć, by spróbować odgadnąć jak to działa. Odcięli się od Ziemi, proszę. Prawda natomiast jest taka, że oni i wszystko, co ich dotyczy, nie obchodzi mnie nic. Tak nic, jak tylko to jest możliwe. A nawet bardziej. Czego się bali, nie pozwalając ziemskiej załodze opuścić statku? To przynajmniej jest teraz jasne. Wystarczy przejść ulicami ich miasta o dziewiątej wieczorem. Nie trzeba nawet spotkać przelęknionego strażnika ani chłopczyka domagającego się „soole”. Można obojętnie minąć wabiący barwnymi, ruchomymi plamami afisz zapraszający na fantomatyczny koncert. I w tym równocześnie tkwi przyczyna, dla której z coraz większą niechęcią odnoszą się do mieszkańców drugiego miasta. Dla której czas, zamiast łagodzić spory, rozdzielał i rozdziela ich coraz bardziej. Jakie to proste. Im nie chodzi o nic. Tylko tyle. Jeśli chwilę pomyśleć, można z tego zrobić nawet ideologię. Można uogólnić emocje, czy ich brak właśnie, a potem obudować to uogólnienie normami zwyczajowymi, doświadczeniem, organizacją codziennego życia, ba, nawet odpowiednio okrojonymi badaniami socjologicznymi, kulturą, sztuką… To umieranie pod postacią nieskończonej płaszczyzny osuwającej się na ukwieconą łąkę było w swoim rodzaju piękne. Koncert… tak, i muzyka. Nie był to spektakl dla ubogich. Co to, to nie. Tym gorzej.
Dość tego. Gorzej, lepiej… cóż to ma za znaczenie. Niech się bawią, jak chcą. Beze mnie. Bez nas. Właśnie o to chodzi. To miasto ma o jednego mieszkańca za dużo. W tej chwili o dwóch.
Wstałem. Ogarnęło mnie rozdrażnienie. Trzy kwadranse tkwię już w tej betonowej studni. Łatwo powiedzieć, trzy kwadranse.
— Posłuchajcie — huknąłem. — Przybywam z Ziemi. Macie tutaj członka załogi naszej stacji na Drugiej. Niech do mnie przyjdzie. Potem razem opuścimy miasto i nie wrócimy, chyba że nas do tego zmusicie. Za rzeką stoją nasze baterie. Słyszeliście coś o antymaterii? Wybierajcie. Albo oddacie Yiandena, albo pokażę wam, jak się umiera naprawdę. I nie myślę dłużej czekać. Macie minutę na odpowiedź. Liczę do dziesięciu. Potem dam sygnał otwarcia ognia. Raz!…
Cisza. Przemknęło mi przez myśl, że nie tylko Luta, ale nikt w ogóle nie słyszał, co powiedziałem. Że tych w najmniejszej mierze nie obchodzi co zrobię. Że sprawę ze mną uznali za załatwioną.
— Dwa…
— Trzy…
— Cztery…
Zza bramy dobiegł jakiś dźwięk. Wstrzymałem oddech. Nic. Oślepiające światło. Biały beton. Cisza.
— Pięć…
— Sześć…
Omal nie krzyknąłem. Półkolista brama drgnęła i bezgłośnie powędrowała do góry. Pomiędzy jej dolną krawędzią a podłogą powstał niewielki prześwit. Dość, żeby ujrzeć nogi stojącego w niszy mężczyzny. Czy miałem to uznać za odpowiedź?
— Siedem…
— Osiem… Uwaga, Luta — podniosłem głos.
— Dziewięć…
Stopy w jakichś dziwnych, szczelnie przylegających butach poruszyły się. Ale w dalszym ciągu za bramą panowało milczenie. Czekali. Nie mogę sprawić im zawodu. Chyba, że będę musiał. Zaraz się okaże.
— Dziesięć!
Nic. Sekunda, dwie, trzy…
Stopy człowieka za bramą zaszurały gwałtownie, po czym ukazały mi pięty. Skądś, jakby z góry dobiegł słaby dźwięk, którego nie potrafiłem sobie z niczym skojarzyć. Chwilę nie działo się nic. Stopy wróciły do poprzedniej pozycji i znieruchomiały.
Odczekałem jeszcze kilka, może kilkanaście sekund. Jeśli w najbliższej minucie sytuacja nie ulegnie zmianie, pozostanie mi tylko tunel. Niewielka szansa, ale jedyna.
Za sobą usłyszałem kroki. Ciężkie, mocne stąpanie, żadne ślizganie się czy, skradanie na palcach. Powoli odwróciłem głowę. W tunelu zamajaczyła postać mężczyzny w jasnym kombinezonie. Zbliżała się. Jeszcze pięć kroków. Wszedł w przestrzeń zalaną światłem i zatrzymał się. Był z gołą głową. Mrużył oczy, porażone blaskiem. Jego wychudła twarz miała rysy surowe, obce. Nie dlatego, że nie spotkałem jej nigdy przedtem. Pomyłka była wykluczona. Przede mną stał prawdziwy człowiek. Z Ziemi. Mógł nim być tylko Yianden.