Przyjrzałem mu się. Spod rozchełstanej na piersi bluzy przeświecała treningowa koszulka. Była w strzępach. Rękaw bluzy trzymał się na jednym, cienkim jak nitka paśmie tworzywa. Szeroka wyrwa, zaczynająca się pod pasem ukazywała nagą skórę na biodrze. Ogarnął mnie chłód. Jeśli to… Pochwycił moje spojrzenie. Przez jego twarz przemknął jakby cień uśmiechu.
— Nie… — mruknął zachrypniętym głosem. — To na Drugiej, podczas wybuchu… Dlatego tu jestem.
Trwało chwilę, zanim dotarło do mnie, co powiedział. A więc nareszcie wiem, dlaczego nie zastaliśmy go w bazie. Musiał lecieć z tamtymi. To była jego jedyna szansa. Miał rozdarty skafander. Zapewne podmuch eksplozji rzucił go na szczątki łazika, czy choćby na zaścielające tamten płaskowyż żwirowisko…
Będziemy mieli dość czasu na wyjaśnienia. Całe dziesięć lat. Trzeba tylko wydostać się z tego lochu czy bunkra.
Odwróciłem się na pięcie i postąpiłem kilka kroków w kierunku bramy. Jej dolna krawędź zwisała niezmiennie półtora metra nad podłogą. Stopy w miękkich butach były na miejscu.
— Wyłazić — rzuciłem. — Szybko. Uważaj, Luta — ciągnąłem tym samym tonem. Jest już Yianden. Zaraz stąd pójdziemy. Ale nie sami. Tak jak ustaliliśmy, poproszą, żeby nas odprowadzili. Jeśli nie zechcą, będziesz musiał powtórzyć…
Nie wiedziałem, co mianowicie miałby powtórzyć, ale nie wątpiłem, że uprzejmość mieszkańców miasta zyskała jakiś bodziec, który mogłem mieć do zawdzięczenia tylko naszym miotaczom.
Brama nie poruszyła się. Usłyszałem jakby westchnienie i tuż nad stopami ukazała się czyjaś głowa. Następnie na betonie spoczęły dwie rozczapierzone dłonie. Pełznąc niezgrabnie, wyłonił się z niszy mężczyzna w srebrzystej, łuskowatej bluzie. Kubek w kubek jak ta, którą zabraliśmy pasażerom owej łódki na kółkach.
— Znasz go? — spytałem, nie oglądając się w stronę, gdzie stał Yianden.
— Uhm… — mruknął. — Zresztą, nieważne… Zapewne. Dość, że ma na sobie mundur, który otwiera bramy.
— Zawołaj jeszcze kilku takich jak ty — rzuciłem, cofając się o krok. — Powiedzmy, dwóch. Słyszysz? Dwóch w takich samych bluzach jak twoja. I żeby byli nie mniej Ważni…
Pomyślał chwilę. Ale nie dłużej niż kilka sekund. Odwrócił się, klęknął i wetknął głowę do niszy. Powiedział coś, czego nie dosłyszałem. Czekał chwilę, następnie wycofał się tyłem spod bramy i wyprostował. Nie upłynęło pół minuty, a w prześwicie nad progiem ukazały się następne głowy. Wyglądało, że w niszy przyległej do hali zgromadził się cały sztab miasta.
Mieliśmy teraz czterech. Jednego wzrostu i w jednakowych bluzach. Wszyscy mieli ciemne włosy i pociągłe, lekko śniade twarze. Ich oczy nadal były nieruchome.
— Siadajcie — rzuciłem, wskazując tarczowaty pojazd. — Pojedziecie z nami. Przyjrzycie się, jak odlatujemy. Możecie nam pomachać. Ale to nie jest konieczne. Czy muszę mówić, co zrobimy, gdybyście próbowali być dowcipni? Nie? To dobrze.
Poczekałem, aż zajmą miejsca w fotelach i skinąłem na Yiandena. Ten zawahał się.
— Jeszcze ci dwaj… — bąknął. Wpatrzył się we mnie, jakby chciał zgadnąć, o czym myślę. Na jego twarzy odbiło się napięcie.
W porządku. Skoro on tak uważa. To mogę dla niego zrobić.
— Słyszeliście? — zwróciłem się do tego, który pierwszy przełazi pod bramą. — Macie tu jeszcze dwóch. Kiedy s|ę rozstaniemy, będzie nam smutno. Weźmiemy przynajmniej tamtych. Zostanie wam na pociechę ich, statek. Możecie go przerobić na altankę. Nie będziemy czekać zbyt długo — zakończyłem tonem groźby, ponieważ żaden z łudzi siedzących sztywno w fotelach nie poruszył się.
Milczenie. Tym razem dłużej niż wtedy, kiedy zażądałem zwrotu Yiandena. Pomyślałem, że nie powinniśmy przeciągać struny. Jeśli teraz odejdziemy, cel lotu i tak zostanie osiągnięty. Ale… w końcu, gdyby nie załoga tamtego stateczku, Yianden leżałby teraz pod taką samą pryzmą gruzu jak Mykin i Teller. Rozumiałem go.
— Luta — powiedziałem dobitnie — oni zdaje się mają zamiar powiedzieć: „nie”. Będziesz im to musiał wyperswadować… dam znać kiedy.
Cisza. Postanowiłem, że poczekam minutę i zaczną liczyć. Już raz przekonali się, do czego to prowadzi…
Jeden z czwórki wstał. Wreszcie dostrzegłem w jego oczach przejaw życia. Był to pierwszy moment, od kiedy wsiadłem do łodzi, w którym twarz mieszkańca miasta przemówiła. Oczy zalśniły mu jak szkło. Zaciął wargi. To nieprawda, że obce im są wszystkie bez wyjątku ludzkie uczucia…
Nie schodząc z pojazdu wyrzucił z siebie jakiś nieartykułowany dźwięk. Odpowiedziało echo. Stał chwilę wyprostowany, z oczami utkwionymi w wylot tunelu. Nagle odwrócił głowę i usiadł.
Ich kroki były bezgłośne. Pod niektórymi względami wszyscy mieszkańcy Trzeciej byli do siebie podobni. Ale tylko pod niektórymi.
Ci dwaj mieli na sobie workowate kombinezony, w opłakanym stanie. Na twarzy jednego z nich widniał sporych rozmiarów opatrunek, a raczej kawał brudnej tkaniny. Wyglądali tak, jakby przez te cztery lata nie widzieli kawałka koncentratu. Żyli jednak. Z pewnego punktu widzenia to więcej, niż mogli oczekiwać. Ale oni nie byli z tych, którzy lubią umierać. Nawet przy muzyce.
Weszli w krąg światła i utkwili wzrok w Yiandenie. Ten postąpił kilka kroków w ich stronę i wskazując mnie ruchem ręki powiedział:
— To jest Mur. Zabieramy was stąd.
Przyjrzeli mi się. Żaden z nich nie uważał, że powinien się uśmiechnąć. Nie reagowali jak dzieci. Ale myśleli dostatecznie szybko, żeby ogarnąć sytuację i nie pozwolić nam czekać. Kiedy podchodzili do pojazdu, na jego płycie powstało poruszenie. Ludzie w rybich bluzach przenosili się pośpiesznie na fotele położone możliwie najdalej od tych, które wskazałem świeżo przybyłym. Udałem, że tego nie widzę. Przez twarz Yiandena przemknął ostry grymas, ni to gniewu, ni rozbawienia. Ale nie było mu do śmiechu.
— Do przystani — rzuciłem, lokując się jako ostatni. Wybrałem ten sam fotel, na którym przybyłem do tej podziemnej pułapki. Lufa broni zamocowanej przed nim wciąż mierzyła w moją pierś. Nie ulegało jednak wątpliwości, że broń nie będzie im już potrzebna. Pozbędą się nas chętnie i z uczuciem ulgi.
Zresztą, trudno się dziwić. Kiedy tylko opuściliśmy gardziel tunelu, ujrzeliśmy stojące nad miastem dwa słupy czarnego dymu. Spomiędzy drzew i zabudowań pełgały języki ognia. Bunkier okazał się marnym ekranem. Luta nie zaspał. Może słuchał mnie nawet odrobinę zbyt pilnie. Byłem jednak ostatnim, kto mógł wziąć mu to za złe.
Brama stała otworem. Nie ta, którą pokornie wpuszczono mnie w obręb zabudowań. Ale to nie miało znaczenia.
— Teraz postarajcie się o łódź — powiedziałem, kiedy na wprost nas, w odległości stu metrów zalśniła tafla rzeki. — Porządną łódź — dodałem z naciskiem. — Nie „słonecznik” czy jakiś inny kwiatek. Taką, żebyśmy się wygodnie zmieścili. Wszyscy…
Zatrzymali pojazd i zeszli na nabrzeże. Niemal natychmiast od strony ujścia ukazała się obszerna krypa, płaska i ciężko leżąca na wodzie, jakby wyładowana piaskiem. Do jej burt przymocowano kilkanaście takich samych patykowatych konstrukcji jak te, które sterczały przed fotelami okrągłego poduszkowca.
Dno łodzi okazało się nieoczekiwanie głębokie. Miejsce foteli zajęła tu gruba, gąbczasta mata. Do towarzyszącej nam czwórki dołączył człowiek w walcowatym kasku i krótkiej, zielonkawej pelerynie, który przyprowadził to pudło. Trudno pojąć, do czego mogło im ono służyć. Jego szybkość nie przekraczała pięciu węzłów. Płynęliśmy wprawdzie pod prąd, ale ten był tu słaby.