Kiedy dno łodzi zazgrzytało o kamienie przy ujściu potoku, kazałem im wyskoczyć do wody. Posłuchali bez wahania. Yianden od razu ruszył w stronę Luty, który obserwował nasze lądowanie z wieżyczki transera. Wszedł na pancerz i coś mówił. Zauważyłem, że Luta kiwa głową, jakby się na coś zgadzał.
Wyskoczyłem za nimi i znalazłem się po pas w wodzie. Odepchnąłem burtę łodzi, która niechętnie włączyła się w nurt rzeki. Następnie zrzuciłem z siebie ozdobioną kwiatuszkami koszulę i spryskałem się wodą. Była ciepła.
Mieszkańcy cichego miasta stali stłoczeni w ciasną grupkę pod zadrzewionym zboczeni, naprzeciw naszych dwóch pojazdów. Nieco bliżej, mniej więcej pośrodku koryta zatrzymali się dwaj kosmonauci, którzy zabrali z Drugiej Yiandena, zostawiwszy tam jeden ze swoich dwóch statków, rozniesiony na strzępy i jego załogę. Na prawo masywna bryła transera, a na niej dwie sylwetki. Także ludzie. Ci tam, pod drzewami, ci z zaprogramowanymi przez ich rodziców organami do oddychania dwutlenkiem węgla i ci na ziemskim pojeździe. Okazja do refleksji natury filozoficznej, gdyby ktoś miał ochotą. I czas.
Klapa komory ładunkowej transera stała otworem. Sterczały z niej trzy głowy pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Żeglarz i ta dwójka, która natknęła się na nas w nocy. — Włazić do środka — rzuciłem w stronę „Nowych”, wskazując ładownię. — Szybko. Im prędzej będziecie to mieć za sobą, tym dla was lepiej.
Rozejrzeli się. Być może szukali owych baterii i oddziałów, które kazałem Lucie trzymać w pogotowiu. Nie wyprowadzałem ich z błędu. Może dzięki temu uda im się ocalić chociaż szczyptę szacunku dla siebie samych?
Przyglądałem im się właśnie z satysfakcją, kiedy za sobą usłyszałem kroki. Do ładowni zbliżali się dwaj protegowani Yiandena. Burknąłem coś i wskazałem im tylne fotele łazika. Kiedy zajmowali miejsca, pochwyciłem ukradkowe spojrzenie Luty. Obserwował mnie z wysokości wieży. Przez jego twarz przemknął uśmiech, po czym szybko odwrócił głowę. Wzruszyłem ramionami. To, że ta dwójka, która wróciła z Drugiej pojedzie z nami, było chyba oczywiste.
Ostrożnie zatrzasnąłem klapę ładowni, żeby nie spłaszczyć komuś głowy, po czym skinąłem na Lutę.
— Jazda! — zawołałem.
Nad horyzontem ukazała się właśnie tarcza słoneczna. Kolejny dzień naszego pobytu na Trzeciej. Ostatni. Przynajmniej w czasie tej ekspedycji.
Droga upływała przyjemnie. Temperatura powietrza spadła o dwa, trzy stopnie, wiatr poruszał strusie pióra drzew, tylko trawa sterczała nadęta, nieruchoma jak zwykle.
Machinalnie poprawiłem słuchawki i spytałem:
— Słyszałeś mnie cały czas dobrze?
— Uhm — mruknął. — Zwłaszcza, kiedy się żaliłeś, że nie masz liile…
Mimo woli musiałem się uśmiechnąć.
— Co to takiego, Vian? — spytałem. — Jakieś pieniądze? Książeczka czekowa?
— Nie mam pojęcia — odburknął. — Nie miałem okazji, żeby za coś płacić…
Uśmiech znikł z mojej twarzy. Znowu poczułem chłód na karku i plecach.
— Ani raz nie byłeś w mieście?
— W mieście! — Vianden zasyczał jak oparzony. — W mieście! — powtórzył. Usłyszałem może dziesięć zdań. Przez cztery lata. Nic, tylko mój własny głos. Szczególnie, kiedy liczyłem te lata… miesiące… godziny. Po to, żeby nie zwariować.
Dłuższą chwilę milczeliśmy. W końcu Luta odchrząknął i spytał:
— Trzymali cię w bunkrze?
— Skąd! — w głosie Yiandena zabrzmiała gorzka ironia. — Miałem do dyspozycji cały dom… Było tam nawet drzewo. Łazienka, okna… i to wszystko. Jednego krzesła. Najmniejszego sprzętu. Nic. Gładkie ściany. Na podłodze pół metra materaca… nie macie pojęcia, co to znaczy nie móc od czasu do czasu stanąć na czymś twardym. Gdzie spojrzysz, ściana. Uczciwy mur, wysokości pięciu metrów. Zresztą, co tu mówić. Nie mieć przez cztery lata bodaj strzępka czegoś, żeby wyczyścić zęby. Połatać skafander.
Sam nie wiem, jak to się stało, że nie zapomniałem mówić. Chyba dlatego, że gadałem do siebie…
— Nic nie chcieli wiedzieć? — powiedziałem po chwili z niedowierzaniem. — O nic nie pytali?
Przemilczał to. Nie mogłem się spodziewać, że odpowie.
— Byli właściwie uprzejmi — podjął po pewnym czasie. — Na swój sposób… Uważali, żeby mnie nie dotknąć… regularnie dostawałem jedzenie. Przysyłali je takim skośnym szybem, wykutym w ścianie. Schodzili mi z drogi… jeśli któryś znalazł się przypadkiem w pobliżu. Bo przychodzili sprzątać, a jakże. Byli uprzejmi… — powtórzył szczególnym tonem.
— A tamci dwaj? — spytał Luta.
— Nie wiem. Nie widziałem ich ani razu. Sądzę, że powodziło im się nieco gorzej…
— Jak to było — spytałem — kiedy przylecieli na Drugą? A może jesteś zbyt zmęczony, żeby mówić?
— Nie ma wiele do opowiadania — w jego głosie zabrzmiało rozdrażnienie. — Zmęczony? Człowieku, wyspałem się za wszystkie czasy. Cztery lata na materacu… — urwał. Chwilę milczał, po czym podjął normalnym tonem:
— Jak było? Cóż, przeprowadzaliśmy badania geologiczne na płaskowyżu…
— Wszyscy trzej? — przerwał Luta.
— Tak, bo wezwaliśmy Tellera, który został w bazie, żeby przywiózł rezerwowy komplet sond. Nie chciało nam się wracać, a że na całym kontynencie panował idealny spokój…
— Czym on przyjechał? — spytałem. — Tam był przecież jeden łazik…
— Przyleciał motorówką. Została na wodzie… nie wiem, co się z nią stało…
— Ale ja wiem — mruknął Luta. — Od tego czasu przeszło nad płaskowyżem co najmniej pięćdziesiąt burz. Mów dalej…
— Nie zauważyliśmy, jak wylądowali. Myślę o pierwszym statku. Zobaczyliśmy dopiero błysk… niezbyt daleko. Może piętnaście kilometrów. Rzecz jasna, pojechaliśmy tam. Tymczasem to nie był koniec zabawy. Teller i Mykin poszli naprzód… tam byli ludzie. Ktoś klęczał i przyzywał nas, wymachując rękami…
— Żywi? — przerwałem w najwyższym zdumieniu.
— Oczywiście, że żywi. Zostałem żeby ubezpieczać, ale widziałem, że się ruszali. Próbowali wstać. Wtedy wydało mi się to niesamowite. Rozumiecie, mieli odkryte głowy… Teller i Mykin dobiegli do nich i w tej samej chwili spostrzegłem drugi statek. Jeszcze wysoko. Widać było tylko warkocz ognia, strzelającego z dyszy… szli na paliwie chemicznym… ale to wszystko już wiecie. Ujrzałem ich i nie zdążyłem nawet nikogo uprzedzić, kiedy nastąpiła druga eksplozja. Widocznie pozostał jakiś zbiornik. No i tyle. Zbudziłem się w kabinie ich statku… oni spadli, wiecie? Fala podmuchu była zbyt silna. Stracili stabilność i…
— Tak — mruknąłem. — To ich specjalność.
— Ale udało im się jakimś cudem wystartować. To wiem już z ich opowiadań. Wrócili, tylko nie dokładnie tam, gdzie zamierzali. Spadliśmy do rzeki… i już nas mieli. To wszystko.
— Wszystko… — powtórzył jak echo Luta. Położyłem głową na oparciu i przyśpieszyłem. Jak on to powiedział? Byli grzeczni. Tak. Ci i tamci. Na swój sposób.
Od gór szedł rażący oczy blask, jakby całe ich pasmo okryła świeża powłoka lodu. Słońce stało w zenicie. Stawki świeciły. Mogło się zdawać, że na ich dnie poumieszczano zielonkawe lampy.
Pancerz „Rubina” stał się niemal biały. Klapa windy towarowej rzucała wąski, prostokątny cień, który niebawem zniknął. Pojazdy i automaty spoczęły w grodziach ładunkowych.
Platforma osobowa wciąż jeszcze leżała nieruchomo na trawie. Ciszę mąciło jedynie dobiegające z wylotów dyszy potakiwanie przekaźników. Automaty dokonywały ostatniego przed startem przeglądu. Luta z pewnością tkwił już w swoim fotelu, przed głównym ekranem. Obok niego zajęte były jeszcze dwa miejsca. Kiedy my z Yiandenem wyjedziemy na górę, zrobi się ciasnawo. Ale nie tak jak w ładowni transera w czasie jego ostatniej podróży.