Stali jeden obok drugiego naprzeciw nas, nie dalej niż o pięć kroków. Jeśli mamy dotrzymać słowa, będą musieli odejść. I nie zatrzymywać się, zanim nie osiągną skalnej bramy, zamykającej dolinę.
Odwróciłem się i wkroczyłem na płytę windy.
— Chodź, Vian — mruknąłem. Oparłem się o poręcz i po raz ostatni przebiegłem wzrokiem okoliczne szczyty. Były piękne. Ale w gruncie rzeczy nic mnie do nich nie ciągnęło. Piękno, to jeszcze nie wszystko.
— No, chodźże — burknąłem zniecierpliwionym tonem.
Ani drgnął. Stał przede mną, odwrócony plecami i wpatrywał się w milczącą grupkę mieszkańców cichego miasta. Nie zwykłych mieszkańców. Pilnujących prawa. I zapewne współtworzących te prawa.
Usłyszałem pomruk. Głowa Yiandena zakołysała się powoli w prawo i w lewo, jakby się czemuś dziwił. Nie było w tym geście wzburzenia. Odczytałbym go raczej jako przejaw niedowierzania. Takiego, z jakim przyjmuje się coś bardzo dziwnego, co jednak zaistniało naprawdę.
Nagle drgnął. Ponownie usłyszałem jego głos. Z przeciągłego pomruku dało się wyłowić słowa: «byli grzeczni…»
Pochylił się do przodu i znieruchomiał. Sekunda… dwie… trzy… Nie przynaglałem go już. Czekałem.
Z góry dobiegł krótki, metaliczny odgłos zakończony głuchym stuknięciem. Luta wciągnął anteny.
Ten dźwięk rozstrzygnął sprawę. Yianden pochylił się jeszcze odrobinę niżej, po czym skoczył do przodu. Dopadł stojącego najbliżej człowieka w łuskowatej bluzie, chwycił go oburącz za ramiona i odwrócił tyłem. Następnie bez pośpiechu, z rozwagą, jakby wykonywał precyzyjne zadanie, wymierzył mu soczystego kopniaka. Nie ulegało wątpliwości, że włożył w ten czyn całe serce i sporo siły.
Musiałem odwrócić głowę. Nie chciałem, żeby widział, jak się uśmiecham. Równocześnie przeszło mi przez myśl, że stało się to, dokładnie to, i tylko to, na co zasłużyli sobie mieszkańcy „cichego” miasta. Gdybym rok myślał, jak oddać im sprawiedliwość, nie wpadłbym na nic lepszego.
— Byli grzeczni… — usłyszałem tuż przy uchu szept Yiandena. Nie był nawet zdyszany. Po prostu zrobił swoje.
— Co, u licha — zamruczał Luta, po raz któryś z rzędu sprawdziwszy ustawienie łącz. Poszedł na spacer czy co…
Fros nie odpowiadał. „Rubin” został już dobre kilka kilometrów za nami. Niebawem znajdziemy się na niskiej przełęczy na skraju nadmorskiej równiny, gdzie spod samotnej skały po raz pierwszy ujrzeliśmy mieszkańców Alfy.
Ale czasy się zmieniły. Całą drogę odbieraliśmy pulsujący w regularnym, usypiającym rytmie sygnał namiarowy stacji. Nie było już mowy o ciszy radiowej, maskowaniu i wyłączaniu nasłuchu. Mieliśmy uczciwy, prosty lot, dobrze namierzonym korytarzem, pewny i niezbyt długi.
Nie ruszaliśmy transera. Jeśli będzie potrzebny, automaty przyślą go dokąd zechcemy. Pomieściliśmy się całą piątką w jednym łaziku. Gdyby nie butle tlenowe na plecach trudno byłoby nawet narzekać na ciasnotę. Ale to zaledwie minuty. Nie ma o czym mówić.
Fros milczał. Oczywiście, mogło wydarzyć się nieszczęście. Jednak jeszcze jeden zbieg okoliczności, jeszcze jeden dziwaczny wypadek, byłoby to o ten jeden wypadek za wiele. Wszystko ma swoje granice. Teoria prawdopodobieństwa.
— Polecisz? — mruknął nieoczekiwanie Luta, nie patrząc na żadnego z nas. W pierwszej chwili nie wiedziałem o co chodzi. Powoli odwrócił głowę i utkwił we mnie pytające spojrzenie. Wtedy zrozumiałem.
— A jakże — żachnąłem się… — Cały czas do tego zmierzałeś…
— To dobrze — powiedział spokojnie. — To nie na moje lata, takie obijanie się po nocach na kiepskich drogach. Poczekam na was. Pogadam sobie… z naszymi. Myślę, że Yianden dotrzyma mi towarzystwa. Na jego miejscu nie kwapiłbym się tam z powrotem…
Vian nie odpowiedział. Zostanie, rzecz jasna. Nawet gdyby chciał lecieć, nie mogliśmy się na to zgodzić. Musi przejść kompleksowe badania, odpocząć…
A więc lecę z Frosem. Ten im da łupnia. Nie zadowoli się byle czym. Kto wie, może ożeni się i wyhoduje stadko ślicznych chłopczyków, którzy zamiast domagać się soole i oburzać, że ktoś nie ma liile, będą żyć wśród materii międzygwiezdnej jak my na wyspach Pacyfiku. Fros…
Cokolwiek zrobi, nie będziemy nadużywać ich gościnności. Są racje, dla których powinni przyjąć nas inaczej niż ich sąsiedzi. Ale nasze miejsce jest tutaj, na Drugiej.
Dziesięć lat to dużo, nie tak dużo jednak, żeby za wszelką cenę szukać towarzystwa. Może kiedyś…
Przełęcz była tuż. Ostatnie zbocze, nieco bardziej ożywiony świergot silników i nagła cisza.
Na wybrzeżu panował ruch. Fros stał w maleńkiej dingy mniej więcej w połowie drogi między plażą a stacją i pomagał zakładać grubą, szklaną linę trzem ludziom zanurzonym w wodzie po okienka kasków. Czwarty, z gołą głową, siedział na brzegu i odpoczywał.
Fros ujrzał nas i uniósł rękę. Następnie puścił linę i manewrował chwilę przy swojej osobistej aparaturze. Wreszcie usłyszeliśmy jego głos.
— Jesteście? — zawołał. — Przepraszam, zagapiłem się. Przełączyłem ogniwa na zasilanie. Budujemy falochron. Te hodowle, wiecie… — urwał.
Zeskoczyłem z łazika i wolnym krokiem ruszyłem w stronę skalnej baszty. Minąłem ją i szedłem dalej. Przełęcz zmieniała się stopniowo w grań. Niezbyt ostrą, ale stromą. Odszukałem palcami rączkę zaworu i zwiększyłem dopływ tlenu. Głęboko zaczerpnąłem powietrza. Wypatrzyłem przed sobą sterczący w stronę morza głaz, podszedłem i ulokowałem się na nim jak w fotelu.
Nade mną, na prawo, na lewo, wszędzie gdzie spoczął mój wzrok, widniały lądy i morza Drugiej. Planety, która obejmuje przybysza swoim płaszczem, jakby go zamykała w złożonych dłoniach. Planety posępnych barw, surowego fioletu. Błądziłem spojrzeniem po wąskiej, kamienistej plaży, oceanie, wspinającym się ku zenitowi, po pasmach górskich na przeciwległej, półkuli. I nagle, najzupełniej nieoczekiwanie dla samego siebie, odnalazłem w tym widoku piękno. Trochę dzikie, może ponure, ale wolne od fałszu i trafiające do każdego, kto opuścił Ziemię, aby Jej służyć.
Wyprostowałem się, ręce oparłem na biodrach. Ktoś, kto by mnie obserwował, mógł pomyśleć, że przybieram pozy gospodarza. Nie czułem się gospodarzem. Ni stąd, ni zowąd zadźwięczały mi w uszach słowa Dariego wypowiedziane w kabinie stacji bezpośrednio po burzy. „Świadomie utrzymujemy się w obszarze ekstrapolacji, tyle że rozszerzyliśmy jego granice. Chcemy iść w określonym kierunku dlatego, że tak wynika z naszego wyboru, a nie z braku innych możliwości”…
Dary. Jemu chodzi o czas. Mnie? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. W każdym razie o coś mi chodzi. Nieważne, że on, podobnie jak ja, przyszedł ze swoim wyborem na świat. On go potwierdził. Tym chociażby, że jest tutaj, że wkroczywszy w ten piękny i dziwaczny świat, przełamał bariery ograniczające myśl oraz poznanie pokoleń które wpisały się w jego kod genetyczny.
A ja? Jedno nie ulega wątpliwości. Jestem tu również. A poza tym pewne jest jeszcze, że nasze spotkanie nie było przypadkowe. Ani też ostatnie.
KONIEC